No i jesteśmy w Yangonie. Lotnisko jest małe, ale standardem nie odbiega od tych europejskich. Czuje lekki stres, jak zwykle przy procedurach urzędowych, tutaj dodatkowo podsycony świadomością, iż jest to państwo sterowane przez wojsko, gdzie nawet najmniejszy błąd może słono kosztować. Na szczęście wszystko przebiega gładko i chwilę później siedzimy w rozkłekotanym busiku, który wiezie nas do centrum.
Kierowca bardzo dobrze mówi po angielsku więc wypytujemy go o co tylko się da. Przy okazji uczy nas pierwszych birmanskich słów. Mingalaba- dzień dobry i Pelaule- ile to kosztuje? Dodatkowo wprowadza nas w aktualne realia i informuje, że nie musimy wymieniać pieniędzy na czarnym rynku, jak sugerował to przewodnik, a możemy to zrobić w banku lub większym hotelu.
Okazuje się, że rząd w ostatnim czasie wprowadził trochę zmian dotyczących obcych walut i dostosował oficjalny kurs kyata do czarnorynkowego (1 usd= 750 kyat ).
Sam Yangon z okna samochodu wygląda zupełnie inaczej niż się tego spodziewałam. To już drugie zaskoczenie tego dnia. Mnóstwo samochodów i motorów, które nadużywają klaksona i ignoruja zasady ruchu drogowego. Do tego jeżdżą po lewej stronie drogi z kierownicą także z lewej strony. Wszystko pokrywa gruba warstwa kurzu, a budynki w wwiększości są obdrapanymi, betonowymi gigantami. Jednak, co jakiś czas mijamy zielony skwer, jakieś jezioro i pagody, które trochę poprawiają wygląd miasta. W końcu docieramy w okolice dworca kolejowego, wymieniany walutę (przechodzą tylko te dolary, które wyglądają jak prasowane i mają odpowiednią serię) i jemy śniadanie w jakimś podwórku. Z trudem przychodzi nam przełkniecie tej garstki ryżu, bo miejsce jest potwornie brudne, pomiędzy garnkani łażą psy, a talerze wyglądają na niemyte. Cóż, coś jeść musimy.
Na dworcu mamy czekać na Inge i Konrada, którzy są w Yangonie od dwóch dni. Nie działają nam telefony, więc liczymy że się pojawia. Czekamy leżąc przed budynkiem dworca na naszych matach i czujemy, że jesteśmy nieustannie obserwowani. Wszędzie plączą się bezpańskie psy i leżą śmieci. Mało przyjemne miejsce. Na szczęście Inga i Konrad w końcu się pojawiają. Wspólnie decydujemy się wyruszyć w kierunku jeziora Inle i kilka godzin później siedzimy w autobusie, którym mamy pokonać cześć trasy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz