Ostatni dzien w Myanmar poswiecamy na zwidzanie jego najwiekszej metropolii. Chyba nikt z nas nie ma na to zbyt wielkiej ochoty, to miasto jakos od samego poczatku nas odpycha. Mimo to ruszamy!
Na pierwszy ogien: Bogyokee Aungsan Market. Jest to targowsiko, gdzie mozna uszyc sobie nowa kreacje, do tego dopasowac diamentowy naszyjnik, a na koniec kupic pamiatki z kazdego z turystycznych miejsc w Birmie i zajesc to miska ryzu z dodtakami. Mowiac krotko- jest tu wszystko.Niestety nasze zakupy musimy ograniczyc do malego magnesu do naszej lodowkowej kolekcji:-)
Nastepny punkt programu, to Shwedagon Paya. Jest to miejsce rownie wazne dla tutejszych buddystow, co dla Polakow- katolikow Czestochowa, a moze nawet Watykan. Swiatynia jest oczywiscie ogromna, a w zasadzie jest to kompleks swiatynny z ogrodem, wieloma mnieszymi swiatyniami i ogromna, zlota stupa po srodku wewnetrznego dziedzinca.
Gabaryty tego miejsca sa imponujace, ale kolejny zestaw stup, wiezyczek pomalowanych tandetna, zlota farba juz nas nie zachwyca. To miejsce powinno sie obejrzec tuz po przylocie do Birmy, wtedy pewnie odczucia sa inne. Poza tym, czy mozna sie nie wkurzyc, ze jako biali, musielismy zaplacic po 5 dolarow za wstep, a wszyscy inni weszli za darmo!!!! Trafia mnie cos jak o tym mysle!
Wymeczeni swiatyniami ewakuujemy sie w kierunku jeziorka Kandawgyi. Jest ono polozone w samym sercu Yangonu, a teren w okol jego brzegow zaadoptowano na bardzo przyjemny park z drewnainymi mostkami i zadbanymi kwiatkami. Za wstep oczywiscie jest oplta, ale udaje sie ja ominac wchodzac do parku przez taras pobliskiej restauracji (to w sumie dosc ciekawe, ze kombinujemy jak tylko sie da zeby nie zaplacic 2 dolarow za wstep, a w restauracji przez ktora wchodzimy zostawiamy w sumie okolo 30$, bo zamarzyla sie nam pizza, ktora tutaj jest towarem luksusowym).
Park i jeziorko sa warte darmowego spacerku, chociazby po to, zeby zobaczyc tych wszystkich zakochanych. Do tej pory wisywalismy wpatrzone w siebie pary jedynie w teledyskach, ktore puszczane sa w autobusach dlugodystansowych. Nawet za brama parku, pary te wygladaja na mocno zawstydzone swoja bliskoscia, ale to chyba jedno z niewielu miejsc, gdzie pozwalaja sobie na trzymanie sie w objeciach. Wiekszosc z nich uzyqz parasolek przeciwslonecznych, aby skryc sie przed oczami przechodniow. A przeciez tylko trzymaja sie za rece lub siedza objeci na laweczce! Wyglada to dziwnie, ale uroczo i po raz kolejny przypomina mi o przepasci kulturowej pomiedzy nazymi krajami.
Na zakonczenie dnia przechadzamy sie po czyms w rodzaju nadrzecznego bulwaru. W rzeczywistosci jest to niewykonczona droga, a widok na rzeke zaslania wysoki, blaszany plot i stoczniowe hangary.Mozemy za to podziwiac kolonialne gmachy, ktore w przeszlosci mogly byc na prawde niesamowite. Teraz sa mocno podniszczone i chyba od 100 lat nie byly odswiezane. Tym wlasnie bulwarem docieramy do Chinatown, gdzie w okolicach 19 ulicy wydajemy resztki kyatow na kolacje i owoce.
Dziwnie mi z mysla, ze to koniec...