Po promowej przeprawie z wyspy Langkawi do Kuala Kedah zdecydowaliśmy się na zapuszczenie wgłąb lądu. W końcu nie samym morzem człowiek żyje. Odnoszę z resztą wrażenie, że zachodnia, przybrzeżna część Malezji jest ściśle ukierunkowana na przemysł turystyczny, co przysłania jej naturalne walory. Wystarczy jednak oddlaić się kilkadziesiąt kilometrów od morza, aby zobaczyć zupełnie inny kraj. Po reakcjach ludzi zamieszkujących mijane przez nas miejscowości widzimy, że turystów tu jak na lekarstwo. Mimo to zawsze znajdzie isę ktoś mówiący płynnie po angielsku, kto wskaże nam drogę lub miejsce na obiad.
Co do obiadu (a także innych posiłków), króluje tu "nasi kandar". Nasi, to ryż, co dokładnie znaczy kandar, nie wiem, ale połączenie tych dwóch słów daje nam pewność, że w miejscu reklamującym się takim szyldem zastaniemy garnek pełen ryżu, którego możemy nakładać na talerze do woli oraz coś w stylu bufetu, gdzie możemy wybierać pomiędzy kurczakiem w różnych sosach, duszonymi i smażonymi warzywami, owocami morza na sto sposobów. Kombinacje są dowolne, zwykle taki posiłek nie wynosi nas więcej niż 6 złotych, chyba, że jest to lokal w mieście turystycznym. Do tego kawa (jeśli to akurat śniadanie) lub herbata z limonką i na moje oko, chyba 5 łyżeczkami cukru. Cukier serwowany jest z automatu i nikt nie pyta "czy słodzisz?", więc wszyscy nauczyliśmy się pić napoje na słodko. Teraz już inne nam nie smakują!
Wracając do drogi... Dzisiejszego dnia udało nam się jakimś cudem (bo bez porządnej mapy i dokładnej lokalizacji) dotrzeć do Ulu Legong- gorących źródeł. Ośrodek, który stworzono na bazie tych źródeł, jest jak oaza na pustyni. Otaczają go zwykłe, mało ciekawe wioski, krajobrazy też nie są powalające. Kiedy jednka dociera się do Ulu Legong, ma się przed sobą kompleks kilku basenów, brodzików z wodą o temperaturze około 45 stopni. Do tego altanki, sanitariaty, sklepiki, a wszystko bardzo zadbane i urocze. Jest to miejsce, o którym w Lonely Planet nie ma ani słowa, także poza nami, zaden biały tego dnia tam nie zawitał. Do samego wieczora Ulu Legong świeci pustkami. Mieliśmy wrażenie, że jest to mało znane i żadko odwiedzane miejsce. Jednak tuż po zmroku do ośrodka zaczęły zjeżdżać cały rodziny Malezyjczyków. Z namiotami, kuchenkami, patelniami i dziećmi. Rozłożyli swoje graty na kazdym wolnym skrawku płaskiego miejsca i zaczęli piątkowy odpoczynek. Czuliśmy się trochę jak w zoo, ponieważ nasze jasne włosy i skóra mocno zwracały uwagę. do tego nie kąpaliśmy się w długich spodniach ani sukienkach, co tutaj jest czyms na porządku dziennym. Nasze koszulki i gatki od stroju kąpielowego były zdecydowanie zbyt krótkie, a do tego te włosy nie przykryte chustą!
Lekko podgotowani, wymoczeni do granic możliwości przespaliśmy noc nad źródłami nie słysząc nawet nawoływania pana sprzedającego lody w bułce i dźwięków muzyki ze sklepiku z napojami...
Lekko podgotowani, wymoczeni do granic możliwości przespaliśmy noc nad źródłami nie słysząc nawet nawoływania pana sprzedającego lody w bułce i dźwięków muzyki ze sklepiku z napojami...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz