Kiedy już ma się za sobą takie
przeżycie jak wędrówka przez czarodziejski las, który opisywałam wczoraj,
cięzko uwierzyć, że można zafascynować się tak bardzo czymś jeszcze. W ziwązku
z tym z pewną rezerwą odnosiłam sie do pomysłu poszukiwania kwiatu raflezji
(Jest to roślina, która ma najcięższe na świecie kwiaty. Mogą one ważyć nawet 7 kilogramów, a średnica osiąga wielkość 1 metra!),
ale mimo to uległa namowom Antka i wszyscy wybraliśmy się na polowanie.
Wiedzieliśmy, że kwiat kwitnie głęboko w dżungli, gdzieś w okolicach wioski
Asli. Udało sie nam nawet ją zlokalizowac na mapie gps, także po kilku
godzinach błądzenia między plantacjami warzyw i owoców, po przejażdżce górską
drogą i przekroczeniu rzeczki, w końcu dotarliśmy. Pomogły nam w tym trochę
spotkane po drodze dzieciaki. Były nami tak samo zafascynowane jak my nimi.
Sama wioska Asli okazała się
niezłym eksponatem malajskiej tradycji i plemiennego życia. Przede wszystkim
była autentyczna. Nikt tu się nie przebierał w ludowe stroje aby zachwycić
turystów. Nie było sklepiku z pamiątkami ani "7 eleven" (sieciowe markety, które
są wszedzie tam, gdzie można zauważyć wzmożony ruch turystyczny). Był natomiast
bambusowy most zawieszony na linach, po którym przejechanie naszym motorem było
prawdziwą przeprawą.
Z powodu koszy, które mamy zainstalowane do podtrzymywania
plecaków, nasz Shining Deamon jest szerszy niż standardowa maszyna. Na wąskim
mostku Antek zaklinował się pomiędzy dwiema poprzeczkami. Im mocniej próbował się
wydostać z pułapki, tym mocniej cała kładka zaczynała sie bujać. Im bardziej
się bujałą, tym bardziej mostek trzeszczał... a w dole rwący strumień i głazy.
W końcu jakoś się przedostał. Na drugim brzegu zatsaliśmy drweniane domki
wzniesione na drewnianych palach, pomiędzy którymi biegało stadko ciekawskich
dzieciaków. Na prowizorycznych gankach i pod daszkami gosposie kołysały
maleństwa w tak popularnych tu kołyskach- hamakach. Służą im do tego duże
chusty lub prześcieradła. Malucha pakuje się w zawiniątko, a rogi materiału
podwiesza się pod sufitem. Potem wystarczy raz na jakiś czas zabujać tą
szmacianą kulką, żeby nie wrzesczała w niebogłosy.
Jednak nie wioskę mamy tu
oglądać, a szukać tajemniczej Raflezji. Naszym przewodnikiem został nizutki,
chyba nawet niższy ode mnie, okrągklutki mężczyzna. W krótkich spodniach,
japonkach na stopach i z maczetą przypiętą do paska nie wyglądał na osobę,
która miałaby przedzierac się przez busz. A jednak... (Ponieważ nie
zapamiętałam jego imienia, dla ułatwienia sprawy nazwę go Bob. To pierwsze
imię, jakie zarówno mi, jak i Antkowi przychodzi do głowy na myśl o tym
człowieku).
Bob był bardzo energiczny i
poruszał się szybko, niespecjalnie czekając na nas, zwlekających z powodu
tysiąca obiektó do sfotografowania. Zaprowadził nas nad rzekę, gdzie zostawił
swoje klapki i chwytając się wiekszych głazów, w mgnieniu oka przeprawił się na
drugą stronę. Nam nie poszło tak łatwo. Prąd podcinał nam nogi, traciliśmy
równowagę i musieliśmy pomagać sobie nawzajem. Kiedy tylko my także znaleźliśmy
się na drugiej stronie rozpoczęła się wspinaczka na wzgórze, w wysokiej do pasa
trawie. Potem zeszliśmy znowu do strumienia, tym razem mniejszego, i jego
korytem pieliśmy sie dalej w górę. Bob oglądał ise tylko co jakiś czas, czy
jeszcze za nim idziemy, a my... byliśmy w siódmym niebie.
Po raz kolejny
znaleźliśmy się w prawdziwej dżungli. Takiej autentycznej i dzikiej, takiej,
która zapiera dech w piersiach i powoduje ciarki na plecach. Nasz przewodnik
prowadził nas strumieniem, bo nie było tam szlaku, wydeptanej ścieżki. Podążając
tak wzdłuż strumienia, krok w krok za przewodnikiem i wznosząc co chwilę
okrzyki zachwytu, w pewnym momencie, bardzo gwałtownie zostaliśmy zatrzymani.
Bob dawał nam sygnały zebyśmy nie ruszali się z miejsca i powtarzał w kółko
„snake, snake!”. Znieruchomieliśmy, kazdy tam gdzie stał i zaczęliśmy
wypatrywać węża, który rzekomo nam zagraża. Żadne z nas nie mogło go dostrzec
wśród plątaniny gałęzi. Bob wyciął długi bambusowy kij i trzymając go za jeden
koniec, drugim odrzucił gada na bok. Dopiero wtedy zauważyliśmy długą, cienką,
zielonkawo- szarą żmiję. Jestem pewna, ze przemaszerowalibyśmy tuż pod jej
nosem, a żadne z nas nie dostrzegłoby jej istnienia. Nasz body guard zyskał
przydomek „Pogromca węży” i ruszyliśmy dalej.
Niestety, mimo pilnych poszukiwań
i wysiłków Boba, który wbiegał na pagórki, zaglądał w gęstwinę nie udało się
nam zobaczyć kwitnącej Raflzeji. Znaleźlismy jedynie jej ogromny pąk, ale nic
poza tym.
Powrót do wioski i namierzenie nowego miejsca, gdzie kwait mógł
kwitnąc przedłużyły się na tyle, że nie zdązylibyśmy przed zmrokiem wrócić z
poszukiwań. Musieliśmy niestety się poddać. Mimo to uznaję tą wypraawę za jedną
z ciekawszych w naszej podróży.
Tuż przed wieczorem
wydostaliśmy się z regionu Cameron Highlands i na noc dotarliśmy w okolice
jaksini Tempurung, którą jutro będziemy odkrywać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz