Już dawno nie wypuszczaliśmy się do dżungli, nie zmęczyliśy sie wedrówką, nie obozowaliśy na łonie natury. Przyszedł czas nadrobić zaległości. Korzystamy z możliwości jakie stwarza nam okolica i wybieramy się na dwa dni intensywnego trekingu. Tym razem nie robimy tego na własną rękę. Kambodża nie posiada jeszcze takich wyznalzaków jak oznaczone szlaki turystyczne czy mapki. Jedyną opcją na poruszanie się po tutejszych wzgórach i dżungli jest wynajecie tzw. „rangera” czyli lokalnego przewodnika, znającego okolicę od podszewki.
Ostatecznie wyruszyliśy w siedmio osobowym składzie. Poza naszą trójką i rangerem był z nami także przewodnik, który pomagał w dźwiganiu prowiantu i niezbędnego sprzętu oraz miał w zanadrzu dziesiątki legend i hostorii związanych z lokalnymi plemionami. Pozostałe dwie osoby, to młody Holender i Australijczyk, którzy tak jak my, chcieli powłóczyć się po lesie.
No i poslziśmy. Przez plantację nerkowców, przez pagórki wypalone do gołej ziemi przez koczowników, przez strumyki i zagubione na pustkowiu maleńkie gospodarstwa, gdzie odpoczywlaiśmy w cieniu aby nabrać nowych sił. Przez las strzelistych, wysokich jak wiezowce drzew o białych pniach i przez bambusowe zarośla, aż dotarliśy do miejsca, gdzie górski strumień rozlewa się w małe jeziorko i gdzie mieliśmy spędzić noc.
Pierwsze co zrobiliśmy, to wskoczyliśmy do wody, która po kilku godzinach marszu w upale była dla nas jak gwiazdka z nieba. Dzieki takiemu orzeźwieniu nabraliśy nowych sił na eksplorację okolic obozowiska. Wybraliśmy się na tą przechadzkę z naszym rangerem, natomiast drugi przewodnik został w obozie aby rozpocząć przygotowania do obiadu i noclegu. Tym razem droga była cięższa, wymagała przedzierania przez jakieś kolczaste krzaki, które czepiały się ubrań i skóry, przełażenia przez wielkie, powalone pnie i oganiania się od wszedobylskich, gigantycznych i potwornie mocno kąsających mrówek. Dzieki od lat ugruntowanej przyjaźni naszego rangera z dżunglą udało się nam zobaczyć świeże slady niedźwiedzia, który próbował sie dotać do ula w dziupli drzewa, dowiedzieliśy się które roślinki i korzonki nadają się do zjedzenia i zobaczyliśmy jak jednym, szybkim uderzeniem maczety można upolować ptaka. Zarówno nazbierane roślinki, jak i ptaszysko, po powrocie do obozowiska zostały zapakowane do bambusowych tub, wyciętych po drodze, i upieczone w ognisku. Obiad złożony ze wspomnianego drobiu, ryżu i podsmażanych na ognisku warzyw popijaliśmy zieloną, wietnamską herbatą z bambusowych kubeczków. Także wyciętych chwilę wcześniej.
Kiedy tylko zapadł zmierzch, i została zapalona świeczka, wokół której się zgromadziliśmy, na „stół” wjechała ryżowa whisky i rozpoczeły się historie o duchach dzungli, obyczajach lokalnych plemion, wierzeniach i tradycjach tutejszych. Ten wieczór z pewnocią zapamiętam jako jeden z bardziej niezwykłych w naszej podróży. Dzwięki dżungli i padającego deszczu, dalekie błyski piorunów, blask świeczki i te wszystkie niesamowite historie pozwoliły nam przenieśc się do jakiejś innej, niezwykłej i dzikiej krainy.
Ranek powitał nas słońcem i komunikatem przewodnika, iż nie powinniśmy siusiać w pobliżu małych drzewek, jesli nie chcemy wleźć na węże. Uroczo...
Szybkie sniadanie, kawa i w drogę. Znowu na kilka godzin zagłębiliśmy się w dżunglę, uciekaliśmy od roju pszczół, wspinaliśmy się na kolanach po błotnistych zboczach, skakalismy po rzecznych kamieniach i walczylismy z atakującymi nas roslinami. Pilismy wodę z drzewa, które ją magazynuje i zajadaliśmy owoce o nieznanej nazwie, siedząc na głazach wyschniętego wodospadu. Kiedy dotarliśmy w końcu do wioski, gdzie nasza wędrówka się kończyła, wypiliśy wspólnie wino, pędzone na ryżu, ze specjalnego dzbana z bambusową słomką.
Po tych dwóch dniach nasze nogi były podrapane tak, jakbyśmy znowu mieli po 10 lat i łazili po płotach i drzewach dla rozrywki, czuliśmy też każdy miesień naszegi ciała. Lubię ten rodzaj zmęczenia i tą satysfakcję z pokonywania swoich słabości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz