W końcu! Znowu jedziemy w nieznane. Przed nami Kambodża, po której nie wiemy czego się spodziewać. Większość opinii na temat tego kraju ogranicza się do wychwalania pod niebo kompleksu XII wiecznych khmerskich świątyń, który powszechnie znany jest jako Angkor. Świątynie oczywiście też nas interesują, ale co z całą resztą? Jakie są drogi, jakie ceny, jacy ludzie, czy powinniśmy na coś uważać? No, tak, z pewnością na miny, które jeszcze gdzieniegdzie nie zostały rozbrojone.
W każdym razie wyruszamy z Bangkoku w kierunku Poipet, przejścia granicznego miedzy Tajlandią i Kambodżą, z dozą niepewności. Martwi mnie trochę, że pchamy się tam akurat w kwietniu, który jest podobno najcieplejszym miesiącem w tej części świata. Już teraz temperatury w ciągu dnia oscylują około 40 stopni, a ma być jeszcze cieplej. Nawet podczas jazdy na motorach, kiedy owiewa nas wiatr, nie czujemy ulgi. Mam wrażenie jakby ktoś otworzył mi przed nosem rozgrzany piekarnik. Tutejsi podczas takich upałów nie rozstają się z mokrymi ręcznikami. Zakładają je na głowy, na kark, a przy każdej okazji namaczają w zimnej wodzie. To nie głupie i mam zamiar zacząć praktykować to rozwiązanie.
Przed samą granicą zatrzymujemy się na nocleg w Aranyaprathet. Musimy trochę ochłonąć, no a poza tym przejście graniczne też ma swoje godziny urzędowania i dzisiaj już nie zdążymy na drugą stronę. Nie narzekamy na ten postój, bo udało się nam znaleźć motel z basenem, który jest uroczy, a przede wszystkim orzeźwiający, a to wszystko za 15 zł od głowy.
Wyspani z zupełnie inną energią wkraczamy w ten nowy kraj. Energia już na samej granicy jest niezbędne. Z dobrych porad zebranych po świecie wywnioskowaliśmy, że lubią się tam dziać rzeczy niespotykane i grubo smarowane dolarami, jak np kwarantanna medyczna, która nie jest niczym uzasadniona, a kosztuje kilka dolców lub łapóweczka na przyspieszenie kolejki w biurze imigracyjnym. Jeszcze przed samą granica widzimy "sztuczne" przejście, gdzie przy bramkach rozstawionych w poprzek jezdni siedzą sobie udawani celnicy i zbierają datki za fałszywe wizy i inne przysługi. Na szczęście, po tajskiej stronie, papierkowa robota z przeprawieniem motorów zajmuje tyle czasu, że nikt już nas nie pcha w żadne kwarantanny i inne przyjemności. Koniec końców odjeżdżamy po około godzinie spod jednej budki, ale za minutę tkwimy już przed kolejną. Do tej pory nie wiem po co, bo czynności odbywają się dokładnie te same co przed chwilą, te same dokumenty idą w ruch i w efekcie dostajemy identyczne pisemko. No trudno, z władzą lepiej nie dyskutować. Ostatnie starcie przechodzimy w urzędzie imigracyjnym Kambodży, gdzie spędzamy kolejne pół godziny w kolejce i gdzie mamy okazję poobserwować jak graniczny biznes kwitnie. Dasz panu dolara, nie czekasz w kolejce. Nie dasz dolara, sterczysz w ogonku. Bardzo oficjalnie i bez żadnego ukrywania się po kątach.
Formalnie i oficjalnie |
Tuż obok... (kolejeczka do Kambodży) |
Jednak najbardziej dziwi mnie fakt, że nasza trójka z dwoma małymi motorkami zajmuje im wszystkim tak dużo czasu, a tiry wypchane do granic możliwości świniami, drewnem i cholera wie czym jeszcze, przejeżdżają płynnie, machną tylko jakimś świstkiem i tyle. Do tego, tuż obok nas, płynie rzeka dziwnych wózków i pojazdów napędzanych siłą ludzkich mięśni. Ich już nic nie obchodzi. Zasuwają na bosaka ciągnąc na barkach drewniane kontenery, wypełnione czym się da i nawet nie mrugną okiem mijając celników. Cóż, widocznie tak musi być.
Już prawie po drugiej stronie... |
Ostatecznie my też przejeżdżamy na drugą stronę i w końcu możemy odetchnąć, byle nie zbyt głęboko. W powietrzu unosi się smrodek i kurz. Ulice Poipet są mocno zaśmiecone i panuje tu lekki chaos,a żeby to wszystko jeszcze udziwnić, od samej granicy podziwiamy ogromne kasyna. Nijak to się ma do biedy i brudu ulicy,a le widocznie amatorzy gier hazardowych mają to w nosie.
Nowy image |
Poipet |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz