piątek, 20 kwietnia 2012

Sól, pieprz, krewetki i kraby.

Po przejechaniu przez rozpłaszczoną jak naleśnik centralną Kambodżę i po mało relaksującej wizycie w stolicy czas na głębszy oddech. Jedziemy na południe, na wybrzeże. Przede wszystkim, już w drodze zmienia się krajobraz. Pojawiają się pagórki, a nawet większe skałki i robi się zielono. to działa jakoś na moją podświadomość i od razu mam wrażenie, że temperatura spadła o 5 stopni. 
Po prostu droga

Drogowe znajomości

Karetka pogotowia- wersja dla narzekających na polską służbę zdrowia
Tym razem nie jesteśmy zainteresowani plażowaniem, którego mieliśmy pod dostatkiem w Tajlandii. Tutaj wciąga nas odkrywanie piękna w prozie życia. 
Zaczynamy od spenetrowania targowiska w Kep, małej wiosce, w której się zatrzymaliśmy. Tutejszy rynek nazywany jest "krabowym" i jest to bardzo trafne określenie. Poławiacze krabów, wprost z morza wyciągają na brzeg całe kosze tych stworzonek, które natychmiast są sprzedawane. Można tez zaopatrzyć się w krewetki, kalmary, ryby, a wszystko jeszcze żywe lub świeżo grillowane. Dookoła marketu mnóstwo małych knajpek, bardzo skromnych, serwujących głównie wymienione wyżej potrawy, ale z widokiem na wielki błękit.
Krabowa uczta

Kep

Krewetkowy zawrót głowy
Przy okazji przejażdżki wzdłuż wybrzeża odkrywamy również alternatywę dla wylegiwania się na plaży. Tutaj preferuje się drzemkę w hamaku, pod słomianym daszkiem, który chroni przez ugotowaniem. Dodajcie do tego świeżego arbuza i możecie zacząć nam zazdrościć takiego popołudnia.

Żeby jednak nie rozleniwić się do szpiku kości, kolejne dni spędzamy na bliższych i dalszych wycieczkach krajo- i życio-znawczych. 
Zaczynamy od plantacji pieprzu. Uważam, że każdy, kto lubi choć odrobinę grzebać się w garnkach powinien zaliczyć taką lekcję. Wiedzieliście, że pieprz zielony, czarny, biały czy czerwony mogą pochodzić z tego samego krzaczka? Wiecie czemu jedne ziarnka są ostrzejsze, a inne łagodniejsze? Te nowinki i kilka dodatkowych, plus próbowanie ziarenek prosto z krzaczka i zakochaliśmy się w tej przyprawie doszczętnie. Sama plantacja przypomina winnicę, a ta, którą my odwiedziliśmy była w dodatku ślicznie położona pomiędzy zielonymi pagórkami. 

Zbiory dojrzałego pieprzu

Owoce morza ze świeżym, zielonym pieprzem... pyszności!


Żeby uzupełnić podstawową wiedzę kulinarną pooglądaliśmy sobie także plantację soli morskiej. Jej hodowla wygląda zjawiskowo, a my mieliśmy jeszcze to szczęście, że trafiliśmy na zbiory. Pola solne przypominają pola ryżowe. Są to równe prostokąty, wypełnione wodą morską. W czasie odparowywania wody na polach osadzają się kryształki soli, które potem są zgarniane na małe kopczyki, a następnie wynoszone koszami do magazynów. Oglądałam to z otwartą ze zdziwienia buzią. Czad!




Jeden z ostatnich dni w tej okolicy poświęcamy na wyprawę w góry, do Parku Narodowego Bokor. Widoki na zatokę, stary buddyjski klasztor, wyschnięty wodospad. W dwóch słowach: udana przejażdżka. 



2 komentarze:

  1. Agnieszko, sformułowanie "możecie nam zazdrościć tego popołudnia" dziwnie brzmi. Ja zazdroszczę Wam KAŻDEGO popołudnia! ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. z tym muszę się zgodzić... ;)

    OdpowiedzUsuń