Ruszamy w kraj! czuję dreszczyk emocji, bo ten mały fragmencik Kambodży, który zobaczyliśmy wczoraj dał nam przedsmak przygody, która nas tutaj czeka.
Dzisiaj ruszamy na północ, w kierunku Banteay Chhmar. To malutka wioska, gdzie można obejrzeć dość mocno zniszczoną świątynię, ale nie sam cel się liczy. Zależy nam raczej na ominięciu głównej trasy, która prowadzi od granicy w Poipet do Phnom Pen, stolicy kraju.
Już po kilkuset metrach naszą nowo obrana trasą, poziom adrenaliny mocno się nam podwyższa. Ruch drogowy jest dość zaskakujący. Sugeruje się prowadzenie pojazdu prawą stroną drogi, jednak Khmerowie są bardzo odporni na sugestie. Podstawowymi zasadami ruchu są tutaj: mniejszy ustępuje większemu i każdy manewr sygnalizuje się trąbieniem. Można dostać lekkiego świra kiedy co minutę, zza pleców wyskakuje pędzący pojazd, który rykiem klaksonu oznajmia całemu światu, że się zbliża! Po jakimś czasie można odrobinę do tego przywyknąć, ale nie jestem pewna czy ta podróż nie skończy się dla nas rozstrojem nerwowym. Skrzyżowania też bywają interesujące. Nie spodziewałam się, że w miejscu gdzie krzyżują się zaledwie dwie drogi, pojazdy mogą poruszać się w kilkunastu rożnych kierunkach, wg bliżej nieokreślonego schematu. Zastanawiamy się cały czas czy jest na to wszystko jakaś metoda, jakaś idea, która tym wszystkim ludziom przyświeca podczas jazdy, a my po prostu jej nie rozumiemy, ale na razie sukcesów odkrywczych nie zanotowaliśmy. Dodatkowych atrakcji dostarcza sama droga. Owszem, trasa miedzy Poipet, a stolicą wygląda porządnie, nie jest zbyt dziurawa i da się na niej rozwinąć jako taką prędkość. Zupełnie inaczej sprawa wygląda z drogami bocznymi, w zasadzie wszystkimi poza tą jedną główną. Zaczynają się może asfaltem, chociaż po kilkuset metrach asfalt zamienia się w sitko z bardzo porządnymi dziurami, w których można by się ukryć w razie potrzeby, w niektórych nawet razem z pojazdem. Trochę lepiej wygląda sprawa poza terenem zabudowanym, gdzie nikt już nie zawraca sobie głowy asfaltową nawierzchnią i można w końcu trochę odsapnąć jadąc po ubitym piachu.
Tumany kurzu, które wzbijamy za sobą i które zostawiają za sobą wszyscy nas wyprzedzający, wcale nie są problemem. Zaopatrzyliśmy się w maseczki, plecaki mamy schowane w pokrowcach, a ubrania można wyprać. Na takiej drodze można już się trochę rozpędzić. Co prawda nie przekraczamy 25 km na godzinę, ale i tak uważamy to za sukces dzisiejszego dnia. Ja się cieszę podwójnie, bo mam wystarczająco dużo czasu na spokojne fotografowanie okolicy i zaglądanie w wiejskie podwórka.
Droga krajowa nr 56 |
Stacja Orlen w wersji khmerskiej |
Widoki są niezwykłe i czujemy się trochę jakbyśmy znowu znaleźli się w Birmie. Drewniane chatki, krowy i wodne bawoły, pola ryżowe i pola minowe, brudne, roześmiane dzieciaki i dziwne pojazdy. Te ostatnie fascynują nas wyjątkowo, bo pomysłowość Khmerów w kwestii konstruowania maszyn jeżdżących nie zna granic. Sposobów pakowania ich towarami jest także tysiące i nikt im nie wmówi, że na motorze nie da się przewieźć 100 kilowego, żywego! prosiaka albo stadka kurczaków.
W wielkich emocjach, zafascynowani tym, co zdążyliśmy w ciągu tego dnia zaobserwować, po 3 godzinach i pokonaniu 60 kilometrów docieramy do Banteay Chhmar.
Wioska jest świetna. W jej centrum oczywiście znajduje się rynek, który kusi świeżymi owocami oraz wspomniana świątynia.
Ludzie są nieziemsko zainteresowani naszym pojawieniem się w okolicy, a dodatkową sensację wzbudzamy naszymi motorami. W Kambodży wyglądają dość ekskluzywnie, bo tu się jeździ raczej na rozgruchotanym, starym sprzęcie, a do tego zalepiliśmy nasze reflektory błotem, co też ich bardzo interesuje. (Błoto stąd, że przepisy nie pozwalają na jeżdżenie na światłach w ciągu dnia, a naszych świateł nie da się wyłączyć, więc trzeba je ukryć.)
Nie ma tu żadnych guesthouse'ów ani innych opcji noclegowych, poza zatrzymaniem się u jednej z wiejskich rodzin. Francuska organizacja pozarządowa, która nadzoruje renowację tutejszej XI wiecznej świątyni zadbała o to, aby przyjezdni mieli gdzie się zatrzymać i zmobilizowała mieszkańców do udostępniania turystom własnych domów. Zostaliśmy ulokowani w gospodarstwie, gdzie poza budynkiem mieszkalnym (chyba przerobionym ze stodoły) jest jeszcze szopa na zboże, zadaszony stolik z ławeczkami, drewutnia i placyk, na którym suszą się zebrane plony. Na parterze domu, który ma dwie boczne i jedną tylną ścianę zalegają worki ze słomą, zaparkowaliśmy tez tam nasze motory. Oprócz tego jest tam malutka łazienka, telewizor, hamaki i dwa drewniane podesty służące do odpoczynku.
Z parteru, drewnianymi schodkami wchodzi się na piętro, gdzie dostajemy do dyspozycji małe pokoiki. Nasz i Sławka są w zasadzie identyczne. Wyposażone są w drewniane łózko, półeczkę ze świecą i sznurek do rozwieszenia prania. Mamy też okienko, dziury wielkości mojej dłoni w ścianie i palmę za oknem. Pozostała część piętra mieści dwa łóżka należące do gospodarzy i ich dwóch synów oraz dziurę w ścianie wielkości 2 na 3 metry. Na dzisiejszy wieczór jest to nasza główna rozrywka. Przez to wielkie okno obserwujemy życie toczące się w wiosce, burzę, która nadciąga czarnymi chmurami oraz zapadający zmierzch.
Rano zwiedzamy świątynię, kupujemy trochę owoców i wracamy do naszego gospodarstwa zjeść śniadanie. Gospodarze też akurat jedzą więc częstujemy się wzajemnie tym co mamy: oni nas ryżem i pastą rybną, a my ich owocami i babeczkami. Przy okazji dostajemy darmową lekcję khmerskiego i już umiemy liczyć do 10, podziękować i przywitać się w nowym języku. Żal nam odjeżdżać, ale przed nami ponad 100 km do pokonania, co przy niepomyślnych wiatrach może okazać się trudne do zrobienia w ciągu jednego dnia.
Ludzie są nieziemsko zainteresowani naszym pojawieniem się w okolicy, a dodatkową sensację wzbudzamy naszymi motorami. W Kambodży wyglądają dość ekskluzywnie, bo tu się jeździ raczej na rozgruchotanym, starym sprzęcie, a do tego zalepiliśmy nasze reflektory błotem, co też ich bardzo interesuje. (Błoto stąd, że przepisy nie pozwalają na jeżdżenie na światłach w ciągu dnia, a naszych świateł nie da się wyłączyć, więc trzeba je ukryć.)
Kamuflaż |
Z parteru, drewnianymi schodkami wchodzi się na piętro, gdzie dostajemy do dyspozycji małe pokoiki. Nasz i Sławka są w zasadzie identyczne. Wyposażone są w drewniane łózko, półeczkę ze świecą i sznurek do rozwieszenia prania. Mamy też okienko, dziury wielkości mojej dłoni w ścianie i palmę za oknem. Pozostała część piętra mieści dwa łóżka należące do gospodarzy i ich dwóch synów oraz dziurę w ścianie wielkości 2 na 3 metry. Na dzisiejszy wieczór jest to nasza główna rozrywka. Przez to wielkie okno obserwujemy życie toczące się w wiosce, burzę, która nadciąga czarnymi chmurami oraz zapadający zmierzch.
Rano zwiedzamy świątynię, kupujemy trochę owoców i wracamy do naszego gospodarstwa zjeść śniadanie. Gospodarze też akurat jedzą więc częstujemy się wzajemnie tym co mamy: oni nas ryżem i pastą rybną, a my ich owocami i babeczkami. Przy okazji dostajemy darmową lekcję khmerskiego i już umiemy liczyć do 10, podziękować i przywitać się w nowym języku. Żal nam odjeżdżać, ale przed nami ponad 100 km do pokonania, co przy niepomyślnych wiatrach może okazać się trudne do zrobienia w ciągu jednego dnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz