Dużo czasu zajęło mi zebranie się w sobie do opisania ostatniego miesiąca. Nie myślcie sobie tylko, że nie miałam co opisywać! Wręcz przeciwnie. Ostatni miesiąc był tak cudownie leniwy i wakacyjny, że nawet ja- komputerowo uzależniona- nie miałam ochoty siadać prze monitorem.
Wjeżdżając tym razem do Tajlandii postanowiliśmy poczuć się trochę jak wyspiarze, których tutejsi nazywają "morskimi cyganami". Wiedzieliśmy z góry, że czas mamy ograniczony, a tych wysp, jak na złość jest nieskończona ilość. W dodatku podjęcie decyzji, na którą z nich się udać, kiedy w grę wchodzą cztery różne opinie też nie jest łatwe. Kierując się bardziej intuicją niż czymkolwiek innym, a już na pewno nie popularnością wybieranych miejsc, na pierwszy ogień zdecydowaliśmy się na Koh Lipe.
Plaża Zachodzącego Słońca, Koh Lipe |
Część zbędnego dobytku zamknęliśmy w motorowym kufrze i zostawiliśmy na brzegu. Z lekkimi plecakami, małym zapasem jedzenia i wody popłynęliśmy. Lokum w podwórku jakiegoś tajskiego gospodarstwa udało się znaleźć nawet bez większych przeszkód, plaża pięć minut spacerkiem, jakieś małe knajpki pod nosem. Co prawda trochę dla nas zbyt tłocznio i gwarno prezentowała się ta wysepka, ale mamy już za sobą tak piękne miejsca, że nawet nas to specjalnie nie rozczarowało.
Rybackie "long tail" |
Od pierwszych minut pobytu usadowiliśmy się z Antonim na krzesełkach, w cieniu naszego podwórka i zaczęliśmy nadrabiać zaległości w lekturze. Gdyby nie to, że czasem odczuwaliśmy głód lub senność, chyba w ogóle nie przerywalibyśmy czytania. Kilka razy jakaś nieznana siła wepchnęła nas dla ochłody do morza i wypędziła na spacer (moim motywatorem była mysz buszująca po naszym pokoiku), ale generalnie 80% czasu spędzonego na koh Lipe upłynęło nam na czytaniu.
Antek połyka Sapkowskiego |
Na koniec tej kilkudniowej siesty zamówiliśmy u naszego gospodarza świeżutką, pieczona rybę, którą tego samego dnia złowił. Pyszności! Poza tym miło zjeść coś ciepłego i świeżego w "domowej" atmosferze. Nawet jeśli stół został nakryty na piaszczystym podwórku:-)
"Banana, coconut, cinamon...juhu juhu!" |
Wyspa numer dwa, na którą trafiliśmy trzy dni później była spontaniczną decyzją. Znaleźliśmy się w Krabi, nadmorskim kurorcie i nie bardzo wiedzieliśmy co dalej. Jakiś nieopanowany tłum ze zgrzewkami piwa pod pachą ciągnął na wyspę Pipi. Wyglądało to fatalnie, a do tego zapowiadało się drogo. Po wizji lokalnej pojawiła się nam opcja spędzenia kilku dni na koh Yum.
To bardzo mała wyspa, przy odrobinie samozaparcia można w ciągu jednego dnia obejść ją dookoła, tylko po co? Koh Yum, to przede wszystkim życie w zwolnionym tempie. Ponieważ elektryczność zawitała tam dopiero w ostatnich latach nie rozwinęły się jeszcze resorty i imprezownie, nie ma deptaku z pamiątkami, studia tatuażu itp. Za to można łazić godzinami po pustej plaży, obserwować zachody słońca, które są tu spektakularne, można również ogłuchnąć od wieczornych cykad.
W oczekiwaniu na zachód słońca... |
Zrobiliśmy się przez ten wyspiarski klimat trochę rozleniwieni i wygodniccy, a może po prostu brakuje nam trochę normalnego życia, bo zamiast biegać po krzakach i szukać miejsca na rozbicie namiotu znowu ulokowaliśmy się w malutkim, ale wygodnym domku. Od wczoraj mamy także swój własny czajnik elektryczny, dzięki któremu możemy nawet ugotować sobie mały obiad. No, może trochę to nad wyrost powiedziane, ale gotujemy w nim jajka, warzywka, mieszamy to z makaronem z zupki chińskiej i dodajemy przypraw do tom yam'a. Wychodzi z tego jarzynówka pierwsza klasa! No i możemy zacząć dzień od kubka kawy, z książką, na tarasie naszej chatki.
Antek i śniadanie |
To jedna z najprzyjemniejszych chwil całego dnia. Resztę czasu wypełniają nam spacery, zbieranie muszelek i takie tam mało istotne, ale jak przyjemne sprawy. Niesamowicie dużo czasu zabiera nam także myślenie o przyszłości i planowanie rzeczywistości po powrocie. Chyba skłania nas do tego zbliżający się wielkimi krokami wyjazd Ady. Dziwnie będzie bez niej i na razie nie potrafię sobie tego wyobrazić.
Na koniec zostawiamy sobie wodny rezerwat Surin, który leży na morskiej granicy Tajlandii i Birmy. Przyroda na Surin jest pod dość ścisłą ochroną, a władze Parku Narodowego, który ma ją w swojej opiece, nie pozwalają na zbyt dużą ingerencję człowieka. W szczycie sezonu można zatrzymać się tam w jednej z kilku bambusowych chatek, ale w marcu działa tylko pole namiotowe. Jest oczywiście wyznaczone i przygotowane, tak aby obozowicze nie rozbijali się gdzie popadnie.
Mimo pewnego rygoru, który z góry nam narzucono pobyt na Surin od początku zapowiadał się cudownie. Kolor wody, kolor piasku i kolor nieba, to trzy najpiękniejsze zjawiska na tej wyspie. A na czwartym miejscu w konkursie piękności postawiłabym nasze campingowe meble, które Antek (z naszą małą pomocą) sklecił z tego, co znaleźliśmy na plaży.
1. Zbieranie surowca |
2. Work in progress |
3. Tadam! |
Tutaj dzień zaczynaliśmy od kąpieli w morzu i długiego śniadania, które przeciągało się nam zwykle do południa. Po załatwieniu obowiązkowych pryszniców, prania itp. przez resztę dnia mogliśmy się legalnie byczyć. Przeszło mi nawet przez myśl, e to aż trochę nieprzyzwoite, ale rady na to nie było. Odkryliśmy również niesamowite miejsce, gdzie pływając z maską i rurką można znaleźć sie pomiędzy skałami rafy i przeróżnych podwodnych głazów. Cały efekt psuła mi trochę kołacząca się z tyłu głowy myśl, że w tych okolicach często pokazują się rekiny, no ale ostatecznie nikogo z nas nic nie pożarło, więc nie ma co narzekać. Rekiny z resztą widzieliśmy tylko małe, chyba zaledwie kilku tygodniowe. Przypływały prawie do samego brzegu naszej plaży i prześlizgiwały się nam pomiędzy nogami.
Polowanie na rekina |
Wróżka Dobruszka |
Na koh Surin podjęliśmy także ostateczna decyzję, co do długości naszej podróży. Postanowiliśmy ją skrócić o dwa z planowanych czterech krajów. Ostatecznie odwiedzimy jeszcze tylko Kambodżę i Laos, a Wietnam i Chiny zostawiamy na następny raz. Trochę szkoda, ale nie rozpaczamy z tego powodu. Wszystko jeszcze przed nami.
Dzisiaj mija nam ostatni dzień wspólnej podróży z Adą. Jesteśmy od kilku dni w Bangkoku i szykujemy się do przeprawy motorami przez Kambodżę,a Ada kupuje pamiątki i ciepłe majtki, szykując się do powrotu na łono ojczyzny. My tez już mamy bilety powrotne w kieszeni, ale dopiero na 10 czerwca. Wszystko nam się od jutra zmieni...
Maluszku wreszcie mam to na piśmie:):):) WRACACIE!!!!!:):):):) JUPIIII!!!!!! a do Wietnamu i Chin wybierzemy sie kiedyś razem:)
OdpowiedzUsuńa zdjęcia poprostu przepiękne,a i Antek przed tym zółtym domeczkiem rewelacja:):)juz się nie moge doczekać pokazu wszystkich zdjęć w połączeniu z relacją na zywo:)
OdpowiedzUsuńAduś spokojnego lotu-kup duzo ciepłych majtek, bo tu ostatnio znowu zimno:):) Czekam na cynk kiedy kawka:)
Trochę się smutno zrobiło, ale przecież dopiero początek kwietnia, a do czerwca jeszcze trochę, więc macie jeszcze dużo czasu na zwiedzanie/słodkie lenistwo ;-)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Wracają, ale w czerwcu!!! Ale dłuuuugo! Buziaki z Warszawy :*
OdpowiedzUsuńKasia