piątek, 13 kwietnia 2012

Battambang

Długo zabawiliśmy w Siem Reap oddając się zwiedzaniu świątyń Angkor. Nie wiem czy jest w całej Azji jeszcze jakaś świątynia, która będzie warta obejrzenia po tym co już widzieliśmy. No, ale nie tylko ze świątyń ta Azja jest zbudowana, także ostatecznie ruszamy dalej, w głąb kraju. Kierujemy się na południe, ale musimy najpierw objechać gigantyczne jezioro Tonle Sap. O drogach już pisałam, wiec możecie sobie wyobrazić, jak to objeżdżanie jeziora wygląda. Stwierdzenie, "jak po grudzie" będzie tu pasowało dosłownie, w przenośni i na wszystkie inne możliwe sposoby. Widoki z drogi nie są powalająco piękne. Centralna część Kambodży jest okropnie płaska, aż po horyzont, w każdym kierunku, gdzie tylko się zwróci wzrok. 

Ponieważ jesteśmy w końcówce pory suchej, wszystko jest żółto- brązowe i nawet pola ryżowe wyschły na wiór. Powalające są za to scenki z życia, które obserwujemy. Wioski, krowy, motocyklistów, dzieciaki, przygotowania do noworocznych imprez, które rozpoczną się wieczorem. Jeśli zatrzymujemy sie gdzieś choćby na pięć minut rozpoczyna się przedstawienie. Najpierw biegną dzieciaki wrzeszcząc "helllo!". Potem zwykle pojawiają się obserwatorzy na odległość, a na koniec wyłania się spośród gapiów jedna osoba, która strzela w nas pytaniami. Standardowo: skąd jesteśmy, gdzie jedziemy, jak to możliwe, że wpuszczono nas na motorach do Kambodży, ile kosztują nasze maszyny i czy kupiliśmy je w Wietnamie. Nie wiem jak to się dzieje, ale prawie za każdy razem dostajemy tą samą serią. Może to jakiś rytuał, a może wszystkich Khmerów interesują dokładnie te same fakty. Zagadkowa sprawa. Przez te rozległe równiny docieramy do Battambang, które nasz książkowy przewodnik zachwala jako urocze miasteczko z licznymi śladami francuskiego kolonializmu. Nam, na pierwszy rzut oka trudno uwierzyć, że dobrze trafiliśmy, bo w samym sercu miasta wpadamy w oko cyklonu, tzn. w środek targu warzywno- rybno- mięsno- owocowego.


 Koniec świata musi wyglądać podobnie. Przejechać przez to wszystko nie sposób, wszędzie sterty towarów i sterty śmieci. Ludzie, motory, psy. Zapytajcie raczej, czego tu nie ma. Nie uznaliśmy tego miasteczka za warte wpisania na listę UNESCO, ale odnotowaliśmy kilka plusów z pobytu w tej mieścinie. Przede wszystkim poznaliśmy pewnego Austriaka, który podróżuje już od około ośmiu miesięcy w bliski nam sposób, bo na motorze, choć dwukrotnie większym. Wymiana doświadczeń okazał się niezwykle cenna i wiemy już np. jakich cudów wymaga podróż na własną rękę po Chinach. Tym razem nie wykorzystamy tych cennych rad, ale myśl o kolejnej podróży zaczyna świtać w naszych głowach. 
Druga ciekawostka z Battambang, to wizyta na farmie krokodyli. Szukaliśmy jej po omacku, nie mając dokładnych informacji, czego właściwie szukamy. Spodziewaliśmy się domku z ogródkiem, gdzie ktoś hoduje dla własnej rozrywki jakiegoś krokodylka, a tu niespodzianka! Okazało się, że na obrzeżach miasta żyją tysiące tych zwierząt. 

Hodowane są od wczesnego jajka, można tam obejrzeć je we wszystkich stadiach rozwoju i rozmiarach. Przykra sprawa, że prędzej czy później większość z nich sprzedawana jest handlarzom skór. Wielka szkoda, bo są przepiękne, chociaż czułam ciarki na plecach, pomimo, że nie zagrażały mi w żaden sposób.


Przy okazji pobytu w Battambang dowiedzieliśmy się też trochę na temat tradycji towarzyszących noworocznym obchodom. Dzisiaj, tzn. pierwszego dnia świąt, dzieciaki obrzucają się foliowymi woreczkami wypełnionymi wodą. Obrzucają w sumie nie tylko siebie, ale także przejeżdżających na motorach ludzi, obrzucają Sławka oraz przechodniów. Ma to związek z rytualnym obmywaniem ciała, ale oczywiście zostało przekonwertowane w troszkę zabawniejszą formę celebracji Nowego Roku. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz