|
Szukamy noclegu |
|
Gotowanie kolacji |
Ostatecznie zapakowani, wyposażeni w namioty własnej produkcji, zabezpieczenia na plecaki, ochraniacze na łokcie i kolana, opuszczamy Chiang Mai na dobre. Naszym celem jest teraz Mae Sai, gdzie na pół godziny przekroczmy granicę z Birma, a potem wrócimy. Wszystko po to, żeby w naszych paszportach znalazły się pieczątki z nową datą dozwolonego pobytu w Tajlandii. Jest to trasa na conajmniej 3 dni, ale nie zakładamy niczego, więc może nam zająć również tydzień. Cały dzień jedziemy dolinami, gdzie każdy skrawek płaskiego terenu zaadaptowany jest pod uprawę warzyw, najczęściej ryżu. Wygląda to, jakby góry zostały przykryte kołdra z kolorowych łatek. Cześć pól tworzy prostokątne baseny wypełnione wodą, a granice pomiędzy nimi najczęściej wyznaczają bananowe drzewa, które są tu tak powszechne jak w Polsce brzozy. W takiej scenerii łatwo zgubić się w czasie, zapomnieć o przyziemnych sprawach. W takiej scenerii przyszło nam także szukać noclegu.
Pomimo wielkiego podziwu dla tajskich gór, po godzinie wypatrywania skrawka płaskiego terenu na rozbicie obozu, zaczynają mnie irytować. O 18 robi się ciemno i jeśli do tej godziny nie zorganizujemy miejsca do spania będziemy koczować pod palmą. Kiedy w końcu udaje się nam znaleźć względnie dobry kawalek pola, okazuje się, że w pobliżu jest wioska, dla mieszkańców której jesteśmy nie lada atrakcją. Dzieciaki są tak zaciekawione, że oblegają nas ze wszystkich stron. Nie dajemy rady rozbić obozu z taką widownią i pomimo, że za chwilę zapadnie zmrok, uciekamy stamtąd. Ponieważ podróżnikom szczęście jednak sprzyja, niespodziewanie, w środku lasu wyrasta przed nami ośrodek, z ogromnym, przystrzyżonym trawnikiem. Jest to siedziba władz tutejszego parku narodowego, a że władze okazały się bardzo gościnne dostaliśmy podłogę do spania, własną łazienkę i wiadro pełne żaru do zagotowania wody. Tyle prezentów na dzień przed wigillją!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz