Po
naprawdę niezwykłej nocy w gorących źródłach Ulu Legong, gdzie do rana trwały
kąpiele i grała muzyka, a w tle co kilka minut rozlegał się głos dzwonka, który
wzywał dzieciaki po nową porcję lodów serwowanych w wafelku lub słodkiej bułce,
spragnieni nowych wrażeń, wyruszyliśmy do „Tree Top Walking Park”. Jak sama
nazwa wskazuje, jest to miesjce, gdzie można odb7ć spacerek w koronach drzew.
Wizja takiej atrakcji wydawała się nam niezwykła i chociaż rzeczywistość nie
była aż tak oszałamiająca, jak sobie to wyobrażałam, to doświadzcenie mimo
wszystko zaliczę do ciekawych. Przez teren parku przepływa rwąca, górska rzeka.
W jej dolnych, szerszych partiach całe rodziny Malajów, zarówno tych
hinduskich, jak i muzułmańskich pluskają się pomiędzy ogromnymi głazami. Mamy i
babcie natomiast przygotowują przekąski dla swoich pociech, ponieważ bez
koszyka z prowiantem nigdzie się nie ruszają. Sam spacer w koronach drzew
odbywa się dzięki platformie, która została osadzona na wysokości kilkunastu
metrów i pozwala na swobodne przechadzanie się po dżungli bez ryzyka złapania
zadyszki. Ciekawie jest zobaczyć las z góry, ale zdecydowanie jestem
zwolenniczką przedzierania się przez busz z maczetą i skakania po gałęziach.
Po
dawce wrażeń na łonie natury wyruszamy do Gorge Town. (Nawet w nazwach miast
widać tu ogromne wpływy brytyjskiej kolonizacji) Aby się tam dostać musimy
pokonać 13 kilometrowy most, który łączy stały ląd z wyspą Penang, na której
George Town leży. Z daleka, podczas jazdy przez most ukazuje nam się metropolia
z górującymi nad nią drapaczamu chmur wzdłuż wybrzeża.
Taki widok nie wróży dla
mnie nic dobrego, tym bardziej ciesze się, że serce miasta okazało się zupełnie
odmienne. Na najbliższe 2 dni zamieszkaliśmy w chińskiej dzielnicy, która aż
kipi przygotowaniami do chińskiego nowego roku. Na każdym rogu transparent z
napisem „Gong xi fa chai” lub „Tahun Baru China” życzy wszystkim pomyślności, a
domy ozdobione są czerwonymi wstęgami, wycinankami i ogromnymi lampionami.
Wygląda to ślicznie, zwłaszcza, ze domki Chińczyków są stare, pewnie z około
XIX wieku i już one same tworzą niepowtarzalny klimat. Jestem fanką zwłaszcza
szyldów, które wymalowane sa na frontowych ścianach, po chińsku i malajsku oraz
dużych okien z drewnianymi okiennicami, których rzędy rozciągają się na
piętrach.
Oszałamia
nas także dzielnica Little India, gdzie nawet tęczy byłoby wstyd, że jest tak
mało kolorowa. Tutaj jest głośno, tłoczno i barwnie. Właściciele sklepików
nawołują nas od progów, zachecając do kupna ich towarów. Wystawy sklepów z
odzieża prezentują się oszałamająco! Są odzwierciedleniem postaci z historii o
Alladynie, a sztuczne złoto i kamienie aż się z nich wylewają. Tło muzyczne
tworzą hinduskie przeboje, które być może słyszeliście w filmach
Bollywood.
Sprzedawcy nagrań muzycznych
próbują konkurować, zagłuszaąc się wzajemnie, co sprawia, że nawet własnych
myśłi wyraźnie nie można usłyszeć. Hindusi mają jednak jedną rzecz, która nas
niesamowicie przyciąga: jedzenie. Naszą Mekką stała się knajpka „Kapitan”,
którą nawet kiedyś sam król odwiedził. Z resztą mógłby ją odwiedzić także
chiński cesarz, a nam nie zrobiłoby to większej różnicy, bo zbyty pochłonięci
bylismy wcinaniem serwowanych tam pysznosci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz