niedziela, 22 stycznia 2012

George Town, wyspa Penang


Po naprawdę niezwykłej nocy w gorących źródłach Ulu Legong, gdzie do rana trwały kąpiele i grała muzyka, a w tle co kilka minut rozlegał się głos dzwonka, który wzywał dzieciaki po nową porcję lodów serwowanych w wafelku lub słodkiej bułce, spragnieni nowych wrażeń, wyruszyliśmy do „Tree Top Walking Park”. Jak sama nazwa wskazuje, jest to miesjce, gdzie można odb7ć spacerek w koronach drzew. Wizja takiej atrakcji wydawała się nam niezwykła i chociaż rzeczywistość nie była aż tak oszałamiająca, jak sobie to wyobrażałam, to doświadzcenie mimo wszystko zaliczę do ciekawych. Przez teren parku przepływa rwąca, górska rzeka. W jej dolnych, szerszych partiach całe rodziny Malajów, zarówno tych hinduskich, jak i muzułmańskich pluskają się pomiędzy ogromnymi głazami. Mamy i babcie natomiast przygotowują przekąski dla swoich pociech, ponieważ bez koszyka z prowiantem nigdzie się nie ruszają. Sam spacer w koronach drzew odbywa się dzięki platformie, która została osadzona na wysokości kilkunastu metrów i pozwala na swobodne przechadzanie się po dżungli bez ryzyka złapania zadyszki. Ciekawie jest zobaczyć las z góry, ale zdecydowanie jestem zwolenniczką przedzierania się przez busz z maczetą i skakania po gałęziach.
Po dawce wrażeń na łonie natury wyruszamy do Gorge Town. (Nawet w nazwach miast widać tu ogromne wpływy brytyjskiej kolonizacji) Aby się tam dostać musimy pokonać 13 kilometrowy most, który łączy stały ląd z wyspą Penang, na której George Town leży. Z daleka, podczas jazdy przez most ukazuje nam się metropolia z górującymi nad nią drapaczamu chmur wzdłuż wybrzeża. 
Taki widok nie wróży dla mnie nic dobrego, tym bardziej ciesze się, że serce miasta okazało się zupełnie odmienne. Na najbliższe 2 dni zamieszkaliśmy w chińskiej dzielnicy, która aż kipi przygotowaniami do chińskiego nowego roku. Na każdym rogu transparent z napisem „Gong xi fa chai” lub „Tahun Baru China” życzy wszystkim pomyślności, a domy ozdobione są czerwonymi wstęgami, wycinankami i ogromnymi lampionami. Wygląda to ślicznie, zwłaszcza, ze domki Chińczyków są stare, pewnie z około XIX wieku i już one same tworzą niepowtarzalny klimat. Jestem fanką zwłaszcza szyldów, które wymalowane sa na frontowych ścianach, po chińsku i malajsku oraz dużych okien z drewnianymi okiennicami, których rzędy rozciągają się na piętrach.
Oszałamia nas także dzielnica Little India, gdzie nawet tęczy byłoby wstyd, że jest tak mało kolorowa. Tutaj jest głośno, tłoczno i barwnie. Właściciele sklepików nawołują nas od progów, zachecając do kupna ich towarów. Wystawy sklepów z odzieża prezentują się oszałamająco! Są odzwierciedleniem postaci z historii o Alladynie, a sztuczne złoto i kamienie aż się z nich wylewają. Tło muzyczne tworzą hinduskie przeboje, które być może słyszeliście w filmach Bollywood. 

Sprzedawcy nagrań muzycznych próbują konkurować, zagłuszaąc się wzajemnie, co sprawia, że nawet własnych myśłi wyraźnie nie można usłyszeć. Hindusi mają jednak jedną rzecz, która nas niesamowicie przyciąga: jedzenie. Naszą Mekką stała się knajpka „Kapitan”, którą nawet kiedyś sam król odwiedził. Z resztą mógłby ją odwiedzić także chiński cesarz, a nam nie zrobiłoby to większej różnicy, bo zbyty pochłonięci bylismy wcinaniem serwowanych tam pysznosci. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz