wtorek, 28 lutego 2012

Wyspiarskie pożegnanie z Malezją

Już kilka dni temu mieliśmy zamiar przekroczyć malezyjską granicę i pożegnać się z ukochanymi naleśnikami- roti, deszczowymi nocami i tanią jak barszcz benzyną. Byliśmy zaledwie pół godziny drogi od granicy, kiedy przypadkowo spotkany Niemiec zamieszał w naszych planach. Rozbudził w nas ogromną ciekawość i chęć poznania małej, uroczej wysepki Perhentian. Czy mogliśmy nie sprawdzić na własne oczy tych wszystkich zasłyszanych o niej ochów i achów? 

Perhentian, podobnie jak wyspa Tioman, na której jeszcze nie dawno zrobiliśmy sobie wakacje, leży na morzu Południowo- Chińskim. Chyba nigdy wcześniej nie widziałam wody, o tak intensywnie turkusowym kolorze. Jest ona jednocześnie tak przejrzysta, że umożliwia obserwowanie podwodnego świata na kilka metrów w głąb. 
Na wyspę można dostać się tylko motorówką, która wyskakuje na falach, zupełnie odrywając się od powierzchni wody, po czym z hukiem opada znowu na jej taflę. Pierwsze chwile są jak na karuzeli w wesołym miasteczku i wszyscy jesteśmy rozbawieni tym sposobem jazdy, ale po dłuższej chwili mój żołądek zaczyna protestować. Na szczęście przeprawa trwa zaledwie 40 minut. Wysiadamy na plaży i już jest cudownie. Ta nieziemsko niebieska woda, bialutki piasek, palmy... 
Bez problemu znajdujemy miejsce na rozbicie obozowiska. Nasze namioty stanęły na południowym skraju wyspy. Camping ulokowaliśmy między drzewami, które dostarczają nam zbawiennego cienia w najgorętszych chwilach dnia. Z przodu mamy prywatne, kompletnie puste kąpielisko z rafą koralową tuż przy brzegu. Z tył wyłania się zatoczka okolona ogromnymi głazami, gdzie woda jest wyjątkowo ciepła.  Zatoka jest też rajem dla snoerklingu, ponieważ jej wody kryją tak bogatą rafę koralową, tyle morskich stworzeń, że ciężko uwierzyć w ich realne istnienie. Naszym jedynym problemem jest decyzja w którym miejscu wskoczyć do wody. 

Zapominamy na kilka dni o prysznicu, motorach i codziennym planowaniu trasy. Zaraz po przebudzeniu wskakujemy do wody, potem zjadamy śniadanko w okolicznej knajpce, trochę spacerujemy. Punktem kulminacyjnym każdego dnia jest snoerkling. Zakładamy maski i rurki, i odpływamy do innego świata. Koralowe skały są tak ogromne, że pomimo kilku metrów głębokości wody zahaczamy o nie kolanami. Każda szczelina kryje w sobie niespodzianki. A to sterczą z niej złośliwe igły jeżowców, a to umościł tam sobie gniazdko jakiś krab lub małż. Zaczepiamy ogromne muszlowate stwory, które zaciskają i otwierają swoje paszcze. Bawimy się z rybkami Nemo, które walecznie pilnują swoich falujących domków z koralowych macek. Piękne są skamienieliny w fioletowym i turkusowym kolorze, a także ogromne stożkowate muszle. Wszystko nas zachwyca. Nad nami i wokół nas pływają ławice rybek we wszystkich kolorach świata. Czasem są bardzo duże, ale nic sobie nie robią z naszej obecności. Pierwszy raz czuję na własnej skórze jak niesamowita jest głębia oceanu, jak rozwinięty i żywy jest podwodny świat. 
Ostatniego dnia naszych podwodnych wypraw, Antka dzień został uwieńczony dodatkowo spotkaniem półtorametrowego rekina. Na szczęście zwierz chyba był po obiedzie, ale napędził Antkowi, a przy okazji nam wszystkim stracha. W nagrodę za ciężkie i stresujące przeżycia nadpłynął żółw morski i dwie płaszczki. Takie to mój mąż przyciąga stworzenia:-) 

Wieczory na wyspie są długie, a rozpoczyna je wieczorna pieśń imama z meczetu znajdującego się na sąsiednim brzegu. Kiedy słyszymy jego nawoływanie, możemy być pewni, ze wkrótce zapadnie zmrok. Każdy dzień kończymy kolacja, podczas której jeszcze raz przeżywamy wszystkie widziane pod wodą cuda, pokazujemy sobie zdjęcia. Na dobranoc, tradycyjnie przenosimy się w świat skandynawskich mitów. jeszcze tylko szybkie spojrzenie w niebo i zasypiamy.
 W takim sielankowym nastroju mija nam czas na Perhentian. Takie pożegnanie z Malezją zostawi w nas cudowne wspomnienia z tego kraju.

wtorek, 21 lutego 2012

Taman Negara, pijawki i błoto.

Ostatni wpis, jaki zostawiłam na blogu dotyczył naszych wakacji w podróży, na wyspie Tioman... Tak, to był raj. Zauważyłam pewną sinusoidalną tendencję w tych wojażach, także po wypoczynku musiał nadejść czas na trochę wysiłku. Trochę... albo trochę więcej :-p 
Ale od początku. Taman Negara jest duuużym, bardzo dużym Parkiem Narodowym, chociaż pojęcie Park mało pasuje do kilkuset letniego lasu deszczowego i błotnistej rzeki szerszej i bardziej rwącej niż sama Wisła. W tym własnie parku postanowiliśmy pospacerować kilka dni, a było to tak...

Pierwszego dnia wybraliśmy sie z Antonim na mały rekonesans, żeby sprawdzić trudność trasy, warunki i w ogóle o co chodzi w tym deszczowym lesie. Po całym dniu skakania z korzenia na korzeń, nieludzko brudni i zziajani doszliśmy do wniosku, że chodzi o dwie rzeczy: błoto i pijawki. Jednego i drugiego tu z pewnością nie brakuje. Jedno i drugie jest irytujące do granic wytrzymałości i uniemożliwia podziwianie tego, co dookoła, a zmusza do całodziennej obserwacji własnych stóp i tego, co pod nimi. Pijawki są na tyle uprzejme, ze pomimo swojego obrzydliwego i oślizgłego wyglądu nie sprawiają bólu. Wbijają się w skórę cichaczem i spokojnie wysysają krew. Czasem trochę poszczypią, ale to nic w porównaniu z ugryzieniem komara. Cała frajda zaczyna się, kiedy żywiciel pijawki próbuje się jej pozbyć. To tak jak zabieranie psu kości z przed nosa. Pijawka wierzga i atakuje, wije się i nie odpuszcza. Jej bronią jest jakaś nieznana mi bliżej wydzielina, która utrudnia krzepnięcie krwi, także po oderwaniu takiego robala krew sika wartkim strumieniem i nie da się jej żadną siłą zatamować. Nauczeni doświadczeniem, kolejną wyprawę w dzicz odbywamy w dodatkowej parze skarpet, które oszczędzają trochę nasze stopy przed pożarciem. 




Nasz kolejna wyprawa jest z resztą bardzo dobrze przemyślana pod wieloma innymi względami, ponieważ zamierzamy spędzić w lesie noc. Jednak zanim noc... Cały dzień znowu maszerujemy dzielnie przez to dżunglowate bagno. Zaliczamy wywrotki, brodzimy w strumieniach, przeciskamy się pod zwalonymi pniami. Dla tych, którzy chcieliby poczuć się jak Tarzan- wymarzone miejsce! Na ostatnim kilometrze trasy czeka na nas największa przeszkoda. Rwąca, błotna rzeka, szeroka na około 15 metrów o nieokreślonej głębokości, a mostu brak. Na szczęście między drzewami po obu jej stronach ktoś rozpiął solidną linę. Antek na wyciągniętych rękach był w stanie ją złapać, ja złapałam Antka plecak i tak krok po kroku, w wodzie po pas udało się nam dotrzeć na drugi brzeg. Z stamtąd dzieliło nas zaledwie 500 metrów od chaty, gdzie mieliśmy spędzić noc. Chatka jest w zasadzie czymś w rodzaju zadaszonej wieży obserwacyjnej, umieszczonej na wysokości około trzeciego piętra. Dzięki takiej konstrukcji można spać w jej wnętrzu, bez obaw przed pożarciem przez jakiegoś dzikiego stwora, węża  czy skorpiona. W środku znajdujemy 6 zbitych z desek, piętrowych łóżek, drewnianą ławkę i pojemnik, w którym możemy schować jedzenie, aby nie zjadły go w nocy myszy. Z czasem schodzą się kolejne osoby, które chcą przeżyć tak jak my, noc w sercu dżungli. Jest tam trójka Francuzów, Niemiec i czwórka Amerykanów- ornitologów. Do zapadnięcia zmroku obserwujemy przyrodę wokół domku, ale żadne dzikie zwierzę, poza świetlikami nie chce się wyłonić z gęstwiny. Po zachodzie słońca nie mamy już zbyt wiele do roboty, ponieważ ciemność w lesie jest nieprzenikniona. Nie widzę nawet czubka własnego nosa. Ciemność przełamują tylko głosy owadów i ptaków, które współgrają ze sobą jak dobra orkiestra symfoniczna, a w końcu także deszcz i błyskawice. Do rana leje jak z cebra, ale budzi nas już słonko i kolejny upalny dzień. 
Przed nami powrót, kolejne kilkanaście kilometrów, tym razem jednak trochę łatwiejszą trasą, mniej błotnistą i mniej licznie zaopatrzoną w pijawki. Mimo to do celu docieramy padnięci. Ja w zasadzie porzuciłam już nadzieję, że ta męka kiedyś się skończ i idę przed siebie tylko dlatego, że boję się sama zostać w lesie :-(








 Koniec końców Antek w miarę energicznie, a ja resztkami sił dotarliśmy po czym nawet nie miałam siły się umyć. Padłam i dopiero po przespaniu 14 godzin mogłam dalej funkcjonować. Ufff. Koniec.

wtorek, 14 lutego 2012

Wysepka Tioman :-)


Po wieolkomiejskim szyku i zgiełku, którego posmakowalismy w Singapurze skaczę z radości, bo znowu ruszamy w nieznane. Przed nami całe wschodnie wybrzeże, które jest jeszcze żadko odwiedzane przez turystów, a lokalnych tez tam nic nie ciągnie. Jako pierwszy cel obieramy sobie wysepkę Tioman, leząca na morzu Południowo- Chińskim. Musimy porzucić nasze motory, bo na wyspie nie ma dróg i wsiadamy na prom, który dowiezie nas na jej północny kraniec, na plażę Salang.
Początkowo myślałam, ze Salang, to miejscowość na wyspie, jednak jest to zaledwie kilka drewnianych domków, kilka knajpek dla odwiedzających to miejsce i długie molo, gdzie cumują łodzie. Plaża jest wysypana żółciutkim piaskiem, który przepięknie kontrastuje z turkusowo- błękitną wodą. Pod taflą wody ukrywa się rafa koralowa, którą codziennie po trochu odkrywamy. Jesteśmy oszołomieni tym zjawiskiem, rybami, które tam oglądamy i innymi zyjątkami, we wszystkich kolorach tęczy.

Godziny poza pływaniem spędzamy na tarasie naszego malutkiego, drewnainego domku grając w karty lub czytając. Wieczorem odwiedzają nas małpy, które szukają przekąsek i wielkie czarne wiewióry. W sąsiadującej z naszym domkiem rzeczce mieszka rodzinak iguan, które podczas odpływu wylegują się na piasku lub spacerują. Nigdy wcześniej nie widziałm tak gigantycznych jaszczurów, w dodatku na wyciągnięcie ręki. Miejscowa kobieta, zapytana czym się żywią iguany, odpwoiedziała nam, że ogonami kotów... Mamy wątpliwości, co do słuszności tego stwierdzenia, ale faktycznie większość kotów na wyspie ma dziwnie poukręcane, poodrywane w pół długości ogony...

Już dawno nie czuliśmy się tak egzotycznie i wakacyjnie... gramy w karty, wcinamy nalesniki i pyszne grilowane przysmaki, czytamy książki, a panowie łowią ryby. Zycie płynie tu leniwie, ale wspaniale i beztrosko. Zazdroszczę Robinsonowi i tym wszystkim rozbitkom na bezludnych wyspach... Ehh

środa, 8 lutego 2012

Singapur c.d.


Kolejny dzień w wielkim mieście rozpoczęliśmy bardzo leniwie, od niespiesznego spacerku po ogrodzie botanicznym. Jest to ogromny, gigantyczny obszar zieleni, gdzie znaleźliśmy zakątek z lasem deszcowym, ścieżke kaktusową, szklarnię z drzewkami bonsai, jeziorko z łabędziami, żółwiami i innymi stworzeniami itd. 

Po trzech godzinach udało nam się doczłapać z jednego końca na drugi i dostać na sławną Orchard Road, gdzie zgormadzono niepoliczalną armię centrów handlowych, galerii, butików itp. Nam zależy na znalezieniu Opera Musem, co w tym labiryncie nie jest łatwe, ale jednak możliwe. Zaintrygowała nas tam wystawa sztuki współczesnej, choć Antek miał wątpliwości gdzie kończy się kicz, a zaczyna sztuka. Mimo to warto było nałykac się trochę kontrowersji i kontrastów po tych wszystkich tradycyjnych wyrobach z wczorajszego muzeum kultur azjatyckich. Udało nam sie przyskrzynic takze oryginalnego Chagala, więc wypad zaliczam do udanych. 
Kolejne godziny spędzamay w hinduskiej i arabskiej dzielnicy. Czujemy sie tu trochę normalniej. Życie nabiera barw, na ulice wydobywa się zgiełk kawiarni i sklepików, ludzie przebiegają przez jezdnię w niedozowolonych miejscach! Myślę, że właśnie tutaj plastikowy singapurski teatrzyk zaczyna uchylać kurtynę i pokazywac swoej drugie oblicze.
 Na koniec serwujemy sobie nocną panoramę miasta nad zatoką. Nie będę tego opisywać, to tzreba zobaczyć!

wtorek, 7 lutego 2012

Singapur!!!


Od około miesiąca powoli przemieszcamy się wzdłuż zachodniego wybrzeża Malezji aby w końcu, na samym południu, dostać  się do Singapuru. Wszędzie, gdzie sie zatrzymujemy ludzie pytają nas zaciekawieni „Dokąd jedziecie?”, a my, jak wytresowane małpki odpowiadamy „do Singapuru”. Słyszałam ten schemat tyle razy, że przestałam w końcu mysleć o jego znaczeniu, a tu proszę. Singapur na wyciągnięcie ręki! No prawie, bo na razie zakotwiczyliśy w Johor Bahru. Aby dostać się do Singapuru musimy przejechac przez  most łączący go z Malezją i stałym lądem, a także spełnić wszystkie formalości.
Ponieważ Singapur chłonie jak gąbka nasze oszczędności zdecydowlismy się, że naszą bazą wypadową pozostanie Johor Bahru, gdzie będziemy wracać na noc. Biorąc pod uwagę szybkośc i płynnośc procedur granicznych i samego systemu przerzucania ludzi z Malezji do Singapuru nie było to trudne. Wystarczy iść za tłumem, wypełnić jeden świstek i po chwili, bez żadnych przestojów i zbędnych pytań jest sie z drugiej strony, gdzie w równym rządku należy ustawić się w kolejce do odpowiedniego autobusu. Dzieciaki do szkół, starsi do pracy, jak mróweczki przechodza przez odprawowe bramki. Nik się nie zatrzymuje.
 Przed przejściem przez granicę upewniamy się, że nasze podręczne plecaki nie zawierają żadnych niedozowlonych substancji, jak np gumy do żucia czy lekarstwa. Za byle wykroczenie grożą tu bardzo wysokie grzywny lub więzienie więc lepiej nie ryzykować.
Pierwszego dnia wyruszamy bardzo wczesnie, około piątej nad ranem, ponieważ nie chcemy przegapić obchodów hinduskiego święta Thaipusam. Jego geneza jest dla mnie trochę niejasna, ale ma ono związek z oczyszczaniem sie bądź odkupywaniem grzechów poprzez umartwianie ciała. Głównymi ulicami nowoczesnego, szklanego Singapuru ciagnie wielobarwna procesja bosych Hindusów. Niosą ze sobą grzechotki i bębenki, śpiewają i modlą się. Kolorowy tłum stanowi jednak zaledwie tło dla mężczyzn, którzy ciągną lub niosą na barkach konstrukcje z drewna, metalu i kolorowych tkanin, przymocowane do ich nagiego ciała za pomoca haków i szpikulców. Idą na baoso lub w snadałach naszpikowanych gwoźdźmi. Ich ciała obsypane są talkiem, chyba w celu zatrzymania krwawienia z przebitej skóry. Oczy mają przekrwione i nieobecne, ale najgorszy widok, to opuchnięty, wystający z ust język, przebity długim, cienkim szpikulcem. Nie potrafię spokojnie na to patrzeć. Wiem, że robią to dobrowolnie, ale mimo wszystko nie mogę znieść myśli jak bardzo musza cierpieć. Procesja kończy się w światyni, gdzie złożona zostaje ofiara, na której progu rozbija się kokosy i rozlewa ich mleko i gdzie po trudzie wędrówki mogą w końcu odpocząc i zrzucić te straszne konstrukcje. Plączemy się pomiędzy nimi i trudno nam to ogarnąć naszym chrześcijańskim rozumem. Tahipusam przywodzi mi na myśl pogańskie, plemienne obrzedy widziane dotychczas tylko na ekranie telewizora.

Resztę dnia spędzamy już spokojniej: w Muzemu Cywizlizacji Azjatyckich, spacerując bulwarem nadmorskim i podziwaijąc panoramę miasta. Wszystko wydaje się sterylnie czyste: ludzie, ulice domy. Mamy wrażenie, że wyglądamy jak dzikusy przy tych białych koszulach i krawtach, przy wypolerowanych stacjach metra i szklanych domach. Mimo to chłoniemy to miasto, bbo jest czyms zupełnie innym i nowym. Jest jak sztuczny, marionetkowy świat, jednak na razie nie znaleźlimy dziury w kotarze, która miałaby odgradzać go od rzeczywistości.

niedziela, 5 lutego 2012

Melaka my love :-)


Melaka, to nasz ostatni przystanek na zachodnim wybrzeżu Malezji. Ostatni, ale nie najsłabszy. Wręcz przeciwnie. Miasto nas oszałamia i intryguje na tyle mocno, że postanawiamy spędzić tam chwilę dłużej. Jest to miasteczko, które kiedyś było istotnym portem na azjatyckich szlakach handlowych. Wpływały tu kompanie indyjskie, statki europejskich kolonizatorów i okręty wiozące herbatę i opium z Chin. Port tętnił zyciem, a kolejni władcy i bogacze walczyli o tutejsze wpływy. Dowodem ttych międzynarodowych rzepychanek jest architektura miasteczka, która stanowi wilobarwny kolaz. Część miasteczka jest typowo chińska. Bardzo stare domki, ze sklepikami na parterze i duzymi oknami na piętrze, ustawione w wąskich uliczkach. Drobni sprzedawcy, fryzjerzy i właściciele herbaciarni, to właśnie Chińczycy. Kilka przecznic dalej wznoszą sie solidne, wymurowane z czerwonej cegły portugalskie budowle. Kościół katolickii, kilka domków i duży budynek, który być może służył dawnej jako spichlerz. Czuć w nich europejskiego ducha, ale wyraźnie można je odróżnić od brytyjskich, bialutkich kolonialnych domków i rezydencji. 

Wszystko to utrzymane jest w doskonałym stanie i zakonserwowane razem z panującym tu niegdys klimatem. Mam wrażenie, że kiedy zamkne oczy usłysze nawoływanie marynarzy w porcie.

Do tego wszystkiego odkrywamy w końcu malezyjskie rękodzieło i wyroby artystyczne. Jest tu tego sporo i nie możemy się oprzeć kupieniu kilku drobiazgów. 

sobota, 4 lutego 2012

Słów kilka o Kuala Lumpur


Góry, jaskinie i rzeki na razie opuszczamy. Dzisiaj mamy zamiar dotrzeć do stolicy i troszkę się ucywilizować. Zanim jednak... w drodze zahaczamy o Shah Alam i jego słynny Blue Mosque tzn. Niebieski Meczet. Meczet jest imponujący ze względu na swoje rozmiary. Jego centarlna częśc, uwieńczoną ogromną błękitną kopułą, wspierają cztery skrzydła. Na każdym skrzydle wznosi sie minaret, także zakończony niebieskim daszkiem. Wszystko lśni w słońcu i trochę przytłacza swoją wielkością. Do środka wolno nam wejść tylko pod opieka strazniczki. Obie z Ada musimy zakryc głowy chustami, ja do tego dostaję szatę z długimi rękawami, bo mój t-shirt jest tu niedopuszczalny. Meczet w środku wyglada jak meczet, czyli pusto, ale wykorzystujemy do maksimum okazję zadania wszystkich gnębiacych nas pytań pani przewodniczce. 
Poczynając od istoty islamu, a kończąc na slubach i weselach wysysamy z niej mnóstwo inforamcji. Udaje się nam także zobaczyc to mniej formalne zycie światyni. Jej bibliotekę, salę slubów i salę wykładową. Inscenizujemy nawet uroczystość zawarcia małżenstwa ze wskazówkami naszej opiekunki.
Naszpikowani dużą dawką nowych wiadomości ruszamy do Kuala Lumpur, który tutaj wszyscy nazywają „Ka El”. Trochę jak Los Angeles „El Ej”, tak oni stworzyli sobie swój modny skrócik.

Witają nas serpentyny autostrad i wieżowce. Całe morze wieżowców i drapaczy chmur. Na szczęście lokum znajdujemy w mniejszej uliczce, z budynkami  normalnych rozmiarów, ale całkiem blisko ścisłego centrum. Kuala Lumpur jest ogromnym i nowoczesnym miastem z brudem i bieda ukrytymi w zakamrakach i bocznych ulicach. Jest to swiat biznesu i ulicznych straganów, świat podniebnych pociagów i rowerowych ryksz. Jest jak Malezja- pełen róznic i sprzeczności, pomieszanie z poplątaniem. Nasze kilka dni przezaczone na stolicę w duzym stopniu musimy odstosowac do procedury wyrabiania tajskich wiz. Najpierw tzreba odstać swoje w kolejce pod ambasadą, potem juz w samej ambasadzie papierkowe formalności. Następnego dnia trzeba znowu odstać oczekując na wydanie wizy. W międzyczasie oglądamy miasto. Głównie z wierzchu, z metra i pociagu, z ulic i mostów. Zaglądamy w okolice bliźniaczych wież Petronas i do centrów handlowych. Zaliczamy także wystawę World Press Photo i chińską dzielnicę. W miejskim zgiełku upływają nam także urodziny Antka, któremu cały dzień serwujemy drobne niespodzianki.

Ostatnim punktem programu jest muzeum islamu, który ostatnio nas zafascynował. Teraz możemy ruszać dlaej, w końcu w kierunku Singapuru.