poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Into the wild


Już dawno nie wypuszczaliśmy się do dżungli, nie zmęczyliśy sie wedrówką, nie obozowaliśy na łonie natury. Przyszedł czas nadrobić zaległości. Korzystamy z możliwości jakie stwarza nam okolica i wybieramy się na dwa dni intensywnego trekingu. Tym razem nie robimy tego na własną rękę. Kambodża nie posiada jeszcze takich wyznalzaków jak oznaczone szlaki turystyczne czy mapki. Jedyną opcją na poruszanie się po tutejszych wzgórach i dżungli jest wynajecie tzw. „rangera” czyli lokalnego przewodnika, znającego okolicę od podszewki. 
Ostatecznie wyruszyliśy w siedmio osobowym składzie. Poza naszą trójką i rangerem był z nami także przewodnik, który pomagał w dźwiganiu prowiantu i niezbędnego sprzętu oraz miał w zanadrzu dziesiątki legend i hostorii związanych z lokalnymi plemionami. Pozostałe dwie osoby, to młody Holender i Australijczyk, którzy tak jak my, chcieli powłóczyć się po lesie.


No i poslziśmy. Przez plantację nerkowców, przez pagórki wypalone do gołej ziemi przez koczowników, przez strumyki i zagubione na pustkowiu maleńkie gospodarstwa, gdzie odpoczywlaiśmy w cieniu aby nabrać nowych sił. Przez las strzelistych, wysokich jak wiezowce drzew o białych pniach i przez bambusowe zarośla, aż dotarliśy do miejsca, gdzie górski strumień rozlewa się w małe jeziorko i gdzie mieliśmy spędzić noc. 


Pierwsze co zrobiliśmy, to wskoczyliśmy do wody, która po kilku godzinach marszu w upale była dla nas jak gwiazdka z nieba. Dzieki takiemu orzeźwieniu nabraliśy nowych sił na eksplorację okolic obozowiska. Wybraliśmy się na tą przechadzkę z naszym rangerem, natomiast drugi przewodnik został w obozie aby rozpocząć przygotowania do obiadu i noclegu. Tym razem droga była cięższa, wymagała przedzierania przez jakieś kolczaste krzaki, które czepiały się ubrań i skóry, przełażenia przez wielkie, powalone pnie i oganiania się od wszedobylskich, gigantycznych i potwornie mocno kąsających mrówek. Dzieki od lat ugruntowanej przyjaźni naszego rangera z dżunglą udało się nam zobaczyć świeże slady niedźwiedzia, który próbował sie dotać do ula w dziupli drzewa, dowiedzieliśy się które roślinki i korzonki nadają się do zjedzenia i zobaczyliśmy jak jednym, szybkim uderzeniem maczety można upolować ptaka. Zarówno nazbierane roślinki, jak i ptaszysko, po powrocie do obozowiska zostały zapakowane do bambusowych tub, wyciętych po drodze, i upieczone w ognisku. Obiad złożony ze wspomnianego drobiu, ryżu i podsmażanych na ognisku warzyw popijaliśmy zieloną, wietnamską herbatą z bambusowych kubeczków. Także wyciętych chwilę wcześniej. 




Kiedy tylko zapadł zmierzch, i została zapalona świeczka, wokół której się zgromadziliśmy, na „stół” wjechała ryżowa whisky i rozpoczeły się historie o duchach dzungli, obyczajach lokalnych plemion, wierzeniach i tradycjach tutejszych. Ten wieczór z pewnocią zapamiętam jako jeden z bardziej niezwykłych w naszej podróży. Dzwięki dżungli i padającego deszczu, dalekie błyski piorunów, blask świeczki i te wszystkie niesamowite historie pozwoliły nam przenieśc się do jakiejś innej, niezwykłej i dzikiej krainy. 



Ranek powitał nas słońcem i komunikatem przewodnika, iż nie powinniśmy siusiać w pobliżu małych drzewek, jesli nie chcemy wleźć na węże. Uroczo... 
Szybkie sniadanie, kawa i w drogę. Znowu na kilka godzin zagłębiliśmy się w dżunglę, uciekaliśmy od roju pszczół, wspinaliśmy się na kolanach po błotnistych zboczach, skakalismy po rzecznych kamieniach i walczylismy z atakującymi nas roslinami. Pilismy wodę z drzewa, które ją magazynuje i zajadaliśmy owoce o nieznanej nazwie, siedząc na głazach wyschniętego wodospadu. Kiedy dotarliśmy w końcu do wioski, gdzie nasza wędrówka się kończyła, wypiliśy wspólnie wino, pędzone na ryżu, ze specjalnego dzbana z bambusową słomką. 


Po tych dwóch dniach nasze nogi były podrapane tak, jakbyśmy znowu mieli po 10 lat i łazili po płotach i drzewach dla rozrywki, czuliśmy też każdy miesień naszegi ciała. Lubię ten rodzaj zmęczenia i tą satysfakcję z pokonywania swoich słabości. 

czwartek, 26 kwietnia 2012

Słoniowe spacery


Jedziemy na północny wschód Kambodży. Droga jest tak nowa, że momentami asfalt nie zdążył jeszcze porządnie przyschnąć, ale przynajmniej prosta i mało uczeszczana. Niestety długo nasze zadowolenie nie trwa. Na pierwszy ogień poszła opona Sławka. Zdechła na szczęście w pobliżu warsztatu, także reanimacja nie była specjalnie kłoptliwa. Kiedy tylko przekroczyliśmy granice miasteczka Ban Lung, gdzie zaplanowaliśmy zostać na kilka dni, rozpłaszczyło się także nasze kółko. Motory chyba zaczeły buntować się przeciwko wyzyskowi i niewolniczemu traktowaniu. 


Zwłaszcza nasz Shining Daemon pokazła różki i przy okazji lepienia dziur w dętce wypluł połowę szprych z tylniego koła. Nie wesoła to dla nas sprawa, bo szukanie części i wszelkie naprawy w małym miasteczku, gdzieś między Wietnamem, a Laosem, gdzie nikomu nie jest po drodze i nikt nie rozumie żadnego z języków, którymi przemawiamy, to istna harówka. Chyba tylko jakaś wyższa siła mogła sprawić, że w końcu udało sie nam prowizorycznie usunąć usterki i przynajmnejna chwilę przywrócić władzę w kołach naszej machiny. 

Jeszcze tego samego dnia mamy okazję ponownie docenić te nasze motorki i sprawność z jaką przenoszą nas z miejsca na miejsce. Okazje do tego dłay nam cudowne, wielkie słonie! W małej wiosce w pobliżu Ban Lung, dwie słonice, mama i córka nadal pomagja ludziom w leśnych pracach. Jesli natomiast znajda się chętni do przejażdżki sonie sa wyprowadzane z lasu, gdzie spędzaja całe dnie na podjadaniu bambusów i zabierają chetnych na spacer. Każdy słoń ma swojego opiekuna- kierowcę, który siedzi na słoniowym karku i stopami kieruje zwierzakiem. 

To niewiarygodne jak dobrze wyszkolone są te słonice. Rozumieja takie komendy, jak „wstecz”, „siadaj” itp. I bez mrugniecia okiem je wykonują. No, chyba, ze akurat gdzieś pod trąbą wyczuja jakiś pyszny, liściasty krzaczek. Wtedy trzeba pozwolić słoniowi zerwać sobie kąsek. To naprawdę niesamowite jak potulne i przyjacielskie sa te giganty! W każdym ich ruchu, każdym kroku, w ruchu głowa jest jkaś niesmaoita dostojność, która wzbudza podziw. Jednoczesnie ma się ochotę objąć tego slonia za szyję i uściskać, podrapać za uszkiem, niczym domowego pudelka. Samo obserwowanie tych zwierzaków jest niesamowite, a przejażdżka na ich grzbiecie, to dodatkowa dawka wrażeń. Stwierdzamy jednak zgodnie, że podróże na słoniach musiały być okropnie uciążliwe i powolne. My pozostaniemy przy naszych rumakach.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Yamaha Nouvo for sale!!!


YAMAHA NOUVO ELEGANCE 135cc (Shining Daemon)
Only  1650 USD




When my wife and I went on a trip to Asia, I did not expect we will ride a scooter. We bought the bike and then the real adventure began. Freedom, independence, budget traveling and plenty of possibilities. It all become real. Unfortunately our journey ends soon. We want to give our adventure along with motorbike into good hands.



WHY IT’S BETTER THAN OTHER MOTORBIKES?
- The biggest engine: 135cc, 4 stroke for steep hills climbing
- The biggest storage compartment under the seat (full face helmet)
- Very sporty and cool looks.
- Very comfortable seats.
- Automatic-start and gear box so no manual shifting (very convenient in cities).
- Big wheels  and good breaks.



WHY MY YAMAHA NOUVO IS BETTER THAN OTHERS? Because I love it and I upgraded it!!!!
- Full service history in Yamaha service book plus valid Yamaha 2 & 5 years warranty
- Bought new from Yamaha dealer (Dec 2011), one owner, green book is in my name, additional Theft insurance was purchased / valid until Dec 2012.
- Two extra side baskets with safe locks and one rack. You can easily attach two backpacks  or any other stuff.
- Extra storage bag between seat and handlebar.
- Lifted up rear suspension.
- Extra directions indicators attached to the baskets for better safety.
- New bigger spoke wheals (17 inch) with tires
- ODO mileage is less than 15000km


EXTRA EQUIPMENT
- Very strong and long chain lock.
- Two helmets.
- Protection pads for legs and elbows for two people.
- One pair of rider gloves


We were traveling in a bigger group, so one more motorbike like ours is available.  We shall finish our trip about 30th of May in Chiang Mai, Thailand so you can view the motorbike there or catch us somewhere on the road before we reach it.
Contact: antek.gorczak (at) gmail (dot) com, aga.gorczak (at) gmail [dot] com
Skype: babulecagulec


sobota, 21 kwietnia 2012

Mekong Life.

To już nasz drugie spotkanie z Mekongiem. Pierwsze odbyło się w Tajlandii, w okolicach Złotego Trójkąta, na północy kraju. Dzisiaj witamy tą potężną rzekę po raz drugi, tym razem w Kampong Cham, w Kambodży. Trafiliśmy tu prosto z wybrzeża, chociaż "prosto", to nie jest najtrafniejsze określenie. O drogach jednak pisałam już nie raz, także tym razem sobie daruję.
 Dotarliśmy w każdym razie od tego Kampong Cham i rozsiedliśmy się na dachowym tarasie naszego guesthouse'u, z którego mogliśmy bardzo porządnie powitać Mekong. Mogliśmy, ale nie do końca się nam to udało, bo całą tą bliskość i wielkość rzeki przyćmił Sławek i jego zagubione dokumenty. Okazało się na szczęście, że zagubione tylko połowicznie, bo właściciel poprzedniego guesthouse'u, w którym zatrzymaliśmy się na kilka dni nad morzem, zaopiekował się nimi. 
Ponieważ od nadmorskiego Kep dzieliła nas już zabójcza odległość 300 kilometrów, których przejechanie wykańcza jak co najmniej 600, troszkę się zmartwiliśmy. Ostatecznie, po obleceniu całego miasta, sprawdzeniu 1001 możliwości, plan powstał i nawet pozwolił się zrealizować bez większych komplikacji. W efekcie, Sławek stracił jeden dzień na wojaże autobusami, a my zrobiliśmy sobie wycieczkę po okolicy w oczekiwaniu na jego powrót.
Okazało się, że tuż pod naszym nosem, na środku rzeki znajduje się wyspa, a nawet dwie lub trzy. Ciężko dokładnie sprecyzować ich ilość, ponieważ mamy nadal sezon suchy, kiedy woda gdzieniegdzie opada tak bardzo, że wyspy położone blisko siebie łączą się w jedną dużą. Na pierwszą z nich dostaliśmy się po bambusowym mostku.

Nie jest to dla nas nowość, bo i po mniej stabilnych konstrukcjach przyszło nam już przejeżdżać, aczkolwiek dreszczyk emocji się pojawił. Mostek trzeszczał i uginał się pod naszymi kołami, a na kąpiele w brązowo- mętnej wodzie nie mieliśmy ochoty. Ciekawa sprawa, że ta konstrukcja funkcjonuje tylko przez kilka miesięcy w roku. Kiedy woda zaczyna wzbierać, most zostaje przez nią zmyty, a kiedy w następnym roku znowu nadchodzi susza, mieszkańcy odbudowują go na nowo. 
Wyspa okazał się dla nas świetnym odkryciem, bo znowu mieliśmy okazję zbadać naocznie i nausznie skąd się biorą pewne produkty na tym świecie, takie jak tytoń, sezam, ostre papryczki i takie dziwne coś, co wygląda jak wata, ale jest milutkie w dotyku. Do tego wszystkiego JA! prowadziłam motor po tych wiejskich ścieżkach, więc muszę uznać tą wycieczkę za szczególnie udaną.

Baby do roboty...


...a panowie kontrolują, czy tytoń dobrze rośnie.

Pani łuskająca to milutkie, puszyste coś, co nie wiem czym jest
Po tych wszystkich hodowlanych doznaniach wpakowaliśmy nasz motorek na jakąś drewnianą krypę i pewien miły pan, którego zupełnie nie rozumieliśmy, przewiózł nas na drugą stronę rzeki. Nie przemyślał może operacji zbyt dokładnie, bo chciał wysadzić Antka z babą (czyli mną) na karku i motorem w miejscu, gdzie zamiast brzegu, plaży czy jakiegokolwiek płaskiego skrawka terenu wznosiła się stroma skarpa. Zarówno właściciel łódki, jak i jego pomocnik musieli potem taszczyć z nami ten motor na górę, zmachali się przy tym i spocili nieludzko, no ale to nie nasza wina. 


Dalej jechaliśmy już sobie całkiem relaksacyjnie przez kolejne małe wioseczki, odwiedziliśmy jakąś drewnianą świątynię, plantację kauczukowców i pooglądaliśmy okolicę. Bardzo to wszystko było malownicze i przypadło nam do gustu. Wieczorem odzyskaliśmy Sławka z dokumentami, także następnego dnia mogliśmy spokojnie ruszać dalej, prosto do Kratie.
www.mekongdiscoverytrail.com
Kratie, to również małe miasteczko, również nad Mekongiem i nie ma tam nic interesującego, poza tym, że w pobliżu można obejrzeć sobie rzeczne delfiny. Wybraliśmy się na to oglądanie łodzią i rzeczywiście, delfiny w rzecze były, nawet bardzo ładne. Może trochę zbyt ruchliwe, przez co nie udało nam się zrobić ani jednego dobrego zdjęcia,a le załączam pożyczone, ze strony internetowej organizacji, która się tymi zwierzątkami opiekuje. 
Na koniec mała zagadka dla Medyków: do czego w podróży przydają się narzędzia chirurgiczne?


piątek, 20 kwietnia 2012

Sól, pieprz, krewetki i kraby.

Po przejechaniu przez rozpłaszczoną jak naleśnik centralną Kambodżę i po mało relaksującej wizycie w stolicy czas na głębszy oddech. Jedziemy na południe, na wybrzeże. Przede wszystkim, już w drodze zmienia się krajobraz. Pojawiają się pagórki, a nawet większe skałki i robi się zielono. to działa jakoś na moją podświadomość i od razu mam wrażenie, że temperatura spadła o 5 stopni. 
Po prostu droga

Drogowe znajomości

Karetka pogotowia- wersja dla narzekających na polską służbę zdrowia
Tym razem nie jesteśmy zainteresowani plażowaniem, którego mieliśmy pod dostatkiem w Tajlandii. Tutaj wciąga nas odkrywanie piękna w prozie życia. 
Zaczynamy od spenetrowania targowiska w Kep, małej wiosce, w której się zatrzymaliśmy. Tutejszy rynek nazywany jest "krabowym" i jest to bardzo trafne określenie. Poławiacze krabów, wprost z morza wyciągają na brzeg całe kosze tych stworzonek, które natychmiast są sprzedawane. Można tez zaopatrzyć się w krewetki, kalmary, ryby, a wszystko jeszcze żywe lub świeżo grillowane. Dookoła marketu mnóstwo małych knajpek, bardzo skromnych, serwujących głównie wymienione wyżej potrawy, ale z widokiem na wielki błękit.
Krabowa uczta

Kep

Krewetkowy zawrót głowy
Przy okazji przejażdżki wzdłuż wybrzeża odkrywamy również alternatywę dla wylegiwania się na plaży. Tutaj preferuje się drzemkę w hamaku, pod słomianym daszkiem, który chroni przez ugotowaniem. Dodajcie do tego świeżego arbuza i możecie zacząć nam zazdrościć takiego popołudnia.

Żeby jednak nie rozleniwić się do szpiku kości, kolejne dni spędzamy na bliższych i dalszych wycieczkach krajo- i życio-znawczych. 
Zaczynamy od plantacji pieprzu. Uważam, że każdy, kto lubi choć odrobinę grzebać się w garnkach powinien zaliczyć taką lekcję. Wiedzieliście, że pieprz zielony, czarny, biały czy czerwony mogą pochodzić z tego samego krzaczka? Wiecie czemu jedne ziarnka są ostrzejsze, a inne łagodniejsze? Te nowinki i kilka dodatkowych, plus próbowanie ziarenek prosto z krzaczka i zakochaliśmy się w tej przyprawie doszczętnie. Sama plantacja przypomina winnicę, a ta, którą my odwiedziliśmy była w dodatku ślicznie położona pomiędzy zielonymi pagórkami. 

Zbiory dojrzałego pieprzu

Owoce morza ze świeżym, zielonym pieprzem... pyszności!


Żeby uzupełnić podstawową wiedzę kulinarną pooglądaliśmy sobie także plantację soli morskiej. Jej hodowla wygląda zjawiskowo, a my mieliśmy jeszcze to szczęście, że trafiliśmy na zbiory. Pola solne przypominają pola ryżowe. Są to równe prostokąty, wypełnione wodą morską. W czasie odparowywania wody na polach osadzają się kryształki soli, które potem są zgarniane na małe kopczyki, a następnie wynoszone koszami do magazynów. Oglądałam to z otwartą ze zdziwienia buzią. Czad!




Jeden z ostatnich dni w tej okolicy poświęcamy na wyprawę w góry, do Parku Narodowego Bokor. Widoki na zatokę, stary buddyjski klasztor, wyschnięty wodospad. W dwóch słowach: udana przejażdżka. 



niedziela, 15 kwietnia 2012

Phnom Penh

Do napisania tego posta długo nie mogłam się zabrać, chociaż cały czas sobie obiecuję, że będę na bieżąco. Jednak Phnom Penh, to nie jest miejsce o którym z przyjemnością się opowiada. Poza swoją administracyjną funkcją stołecznego miasta Kambodży jest także skupiskiem najbardziej wyraźnych symboli reżimu Czerwonych Khmerów. Samo miasto nie jest specjalnie ładne, ale nie jest też brzydkie. Jak większość miast w tym kraju jest raczej nijakie, jest pomieszaniem pozostałości po francuskiej kolonizacji i kiczowatej modernistycznej architektury. Są tu przyjemne, zielone skwerki, gdzie mieszkańcy spotykają się na spacerach, ale wokół nich leżą sterty śmieci, które z powodu braku kontenerów na odpadki legalnie wyrzucane są wprost na ulicę. 
Jednak wybaczam temu miastu jego niedoskonałość. Była to kiedyś dwu milionowa metropolia, jednak na skutek reżimu zaprowadzonego przez Pol Pota w latach '70, skurczyło się do około 20 tysięcy mieszkańców. Wszyscy profesorowie, członkowie rządu, poligloci, osoby noszące okulary lub w inny sposób sprawiające wrażenie inteligentnych zostały zamordowane. Ci, którzy przeżyli, zostali rozesłani do obozów pracy w rożne części kraju, ponieważ nowa idea państwa miała opierać się na rozwoju rolnictwa. Rozdzielono rodziny, żony od mężów, dzieci od rodziców. Najmniejsze wykroczenie, myśl przeciwna tyranowi, kończyły się śmiercią. Burzono i wysiedlano miasta, wzorem tego, co stało się w Phnom Penh. Szacuje się, że podczas kilku lat rządów Czerwonych Khmerów zginęło około 2,5 miliona ludzi. To gigantyczna strata, a kiedy weźmiemy pod uwagę, że cały naród tego małego kraju liczył sobie wówczas 7 milionów, staje się ona jeszcze większa. Chyba żaden normalny człowiek nie jest w stanie ogarnąć swoim rozumem jak jest możliwe, aby takie postacie jak Pol Pot, Hitler, Stalin, Pinochet czy inni uroczy panowie, z taką łatwością dokonywali zbrodni na tak ogromną skalę. Naszą frustrację wywołaną tak bliskim zetknięciem się z okrutnością historii potęguje trwający właśnie proces Brevika. To kolejny oszołom, który postanowił naprawiać swoją rzeczywistość za pomocą śmierci, i w najmniejszym stopniu nie czuje się odpowiedzialności za pozbawienie życia 77 osób, w większości nastolatków. Ehh..
zaledwie część ze znalezionych na polach śmierci szczątków
Będąc w Phnom Penh należy odwiedzić dwa miejsca. Pierwsze z nich, to więzienie Tuol Sleng, nazywane S-21. Była to kiedyś szkoła podstawowa, jednak na potrzeby Czerwonych Khmerów został przekształcona w ośrodek karny, gdzie torturowano, zmuszano do fałszywych zeznań i mordowano niewinnych ludzi. 
W miejscu, gdzie odkryto zbiorowa mogiłę, a niej ciała malutkich dzieci ludzie zostawiają dziesiątki bransoletek. 
Z czasem, kiedy więzienie nie mogło już pomieścić wszystkich aresztowanych, zaczęto wywozić ich ciężarówkami za miasto, na tzw. pola śmierci. Początkowo był to jeden transport tygodniowo, jednak z czasem ciężarówki kursowały już codziennie. Na polach śmierci masowo rozstrzeliwano jeńców lub zabijano ich na inne straszne sposoby. Najbardziej jednak poruszające jest miejsce, gdzie mordowano dzieci. Większości z nich roztrzaskiwano czaszki o pień drzewa. Masakryczne miejsce, poruszające i wyciskające łzy. Jednak uważam, ze słusznie pokazuje się tam tak dobitnie okropność tego, co się wydarzyło. Może to odniesie jakiś skutek.
Więzienie Tuol Sleng

Drewniane cele wybudowano w miejscu szkolnych klas.
Na koniec pobytu w Phnom Penh, dla polepszenia nastroju i odzyskania równowagi odwiedzamy kompleks pałacowy. Nie wart ceny, jaką musieliśmy zapłacić, żeby dostać się do środka, ale generalnie całkiem przyjemne miejsce. 
Ulica, pierwszy lepszy róg
Z wizytą u króla

Chyba nie ma go w domu...

Antonio Brodaty :-)