piątek, 30 grudnia 2011

Chiang Rai i okolice

Po maratonie jaki zrobilismy w ostatnich dniach wszyscy z przyjemnoscia przespalismy sie w hostelu. Do tego zjedlismy dobre, duze sniadanie i jakos udalo nam sie dojsc do siebie. 
Na licznikach naszych maszyn piknal juz pierwszy tysiac, takze robimy przeglad i dopieszczamy je troszke swiezym olejem, a potem znowu w droge, kierunek poludnie! 
W okolicach Chiang Rai zaliczamy dwa mozno popularne miejsca: swiatynie Wat Rong Khun i wodospad Khun Kon. 
Swiatynia, nazywana powszechnie White Temple, o dziwo, jest inna niz wszystkie, ktore do tej pory widzielismy. W jej murach nie drzemia setki lat historii, jest nowiutka, biala i lsniaca. Wyglada jak zamek Krolwej Sniegu lub wielka, lukrowana beza. Co kto woli. Kwintesencje stanowia sciany wewnatrz kaplicy. Sa one (tak jak z reszta caly budynek) koncepcja popularnego tajskiego artysty Chalermchai Kositpipat. Przedstawiaja sceny z zycia Buddy, za pomoca postaciai ze wspolczesnego kina i scenami ze wspolczesnego swiata i kina. Nie brakuje tam super bohaterow, postaci z kreskowek, scen przemocy, broni i ropy. Niestety fotografowanie scian jest zabronione :-(
Wodospad Khun Kon tez mozemy uznac za celny strzal. Sama droga do niego bardzo nas urzekla. Nadal nie mozemy sie nadziwic rozmiarom tutejszych roslin, nadal pstrykamy fotki strumykom, kwiatom, drzewom i motylom.
Nocujemy "na dzikusa", nad rzeczka, opodal krzaczka. Nie nabralismy jeszcze wprawy w rozbijaniu obozowiska i rozlozenie namiotu i calego sprzetu zajmuje nam wieki. Mam nadzieje, ze to kwestia treningu, bo gdyby zlapal nas deszcz... Dobranoc!





czwartek, 29 grudnia 2011

Mae Sai, Zloty Trojkat

Podobno atrakcje turystyczna mozna zrobić ze wszystkiego, ważne tylko zeby stworzyć odpowiednia legendę i odpowiednia reklamę. Mimo tej prawdy znanej od dawien dawna, nie mogę sie nadziwić, ze mozna zbijac majątek na antyreklamie opium. Widocznie jednak dziwic sie nie powinnam, tylko siedziec cicho i poddać sie nurtowi plynacemy przez Zloty Trojkat. 
Dzisiejszego dnia zostawiamy fortune w muzeum Hall of Opium, które jest sponsorowane przez rodzinę krolewska i ma na celu uswiadamiac i edukowac na temat szkodliwych skutków zazywania opium, ale takze jego hodowli i w ogole samego istnienia. Z filmow, prezentacji i ekspozycji w Hall of Opium wywnioskowac mozna, ze historia Świata potoczyłaby sie zupełnie inaczej, gdyby nie odkryto odurzających wlasciwosci maku, nie rozpoczęto handlu opium na wielka skale i nie uzależniono od niego milionów osób. Muzeum jest mocno sugestywne, a jego przeslanie mocno wchodzi za skore. Warto sie tam wybrac, ale nie jest to rozrywka z rodzaju lekkich i przyjemnych.
Dzieki wizycie w tym miejscu zrozumiałam w koncu sens istnienia plantacji/ szkol nazywanych tutaj Royal Project. Sa to duze gospodarstwa, hodowle, plantacje, gdzie uprawa i wszelkie rolnicze prace prowadzone sa wzorcowa metoda. Zastanawiające bylo dla mnie tylko, dlaczego po srodku niczego, w sercu gor, zupelnie znikad wyrasta np plantacja astrów lub innych kwiatkow. Okazuje sie, ze krol jest bardzo madry i postanowił dac prace i odciagnac mysli mieszkancow wiosek gorskich od opium. Trudno jest zmienic ludzkie przyzwyczajenia i zakazujac tym ludziom hodowli maku, nalezalo zapewnic im inne zajecia. Tak tez madry król uczynił.
Tego samego dnia robimy także wyskok do Mae Sai, za birmanska granice. Przejscie graniczne stanowi most, ktory laczy dwa brzegi rzeki, Birme i Tajlandie. Po 3 godzinach jestesmy z powrotem, z przedluzonym pobytem do 12 stycznia.

środa, 28 grudnia 2011

Chiang Saen, Zloty Trojkat


Dzień rozpoczęty od wyprawy do wodospadu Hua Mae Kham, na granicy z Birma. Jest to miejsce bardzo oddalone od turystycznego szlaku, na samym końcu cypla wcinającego się w Myanmar. Wzbudzamy ciekawość jadąc na naszych machinach przez zapomniane przez świat wioski. Życie wygląda tu inaczej, ludzie także. Widzimy starsze panie ubrane w tradycyjne plemienne stroje, drewniane i słomiane chaty. Znowu cofnęliśmy się w czasie. Jest trochę zimno i trochę pochmurno, co w połączeniu z dzikośćia krajobrazu wywołuje we mnie dziwne uczucie niepokoju. Mimo to, cieszę się że jestem tu gdzie jestem. Na noc docieramy do Chiang Saen, położonego nad brzegiem Mekongu. Spacerując główną ulicą, przez rzekę widzimy Laos. Samo miasto nie jest specjalnie piekne ani ciekawe, ale jestesmy wymeczeni I wymarznieci, wiec nie robin am to wiekszej roznicy. Obiadek I spac, a jutro dalej w droge!     

wtorek, 27 grudnia 2011

Mae Salong, herbaciane plantacje


Z dzieciakami z plemienia Lishu
Po świątecznej przerwie w podróży, dzisiaj wstaliśmy wcześniej i jedziemy w kierunku Złotego Trójkąta, regionu na pograniczu Tajlandii, Birmy i Laosu, który przed kilku laty był wciąż największym zagłębiem produkcji opium w tej części świata. Góry i dżungla były doskonałym schronieniem dla narkotykowych karawan, kursujących pomiędzy krajami, handlujących także bronią i kruszcami. Dzisiaj, jest to jeden z bardziej znanych regionów Tajlandii, a handel opium został prawie zupełnie zlikwidowany, ale mimo to zła sława i dziewicza przyroda przyciągają turystów jak lep. My dodatkowo mamy tam do załatwienia sprawę z przekraczaniem granicy, co przedłuży nasze pozwolenie na pobyt. Zanim jednak tam dotarliśmy, zatrzymujemy się w Mae Salong. Jest to mała miejscowość, gdzie osiadło wiele rodzin o chińskich korzeniach, uchodźców z Chin. Czuć to w powietrzu, w zapachu herbaty sprzedawanej na ulicy i w małych herbaciarniach. Jest to także miejsce, gdzie plemiona zamieszkujące górskie wioski handlują swoimi wyrobami, warzywami, orzechami i owocami.
Akademia Pana Kleksa
Kolacja- buleczki na parze
Natchnieni chińską atmosferą, dalszą trasę obieramy boczną drogą, jak się potem okazało, już nieistniejącą. Początkowo jedziemy wśród tarasów herbacianej plantacji, ale droga szybko zmienia się w ścieżkę, mocno stromą i mocno zarośniętą. Wszyscy lubimy takie wyzwania i nie mamy zamiaru się wycofać, zwłaszcza, że zjechaliśmy z tak stromego wzgórza, że chyba już nie jest to możliwe. Zapał ostudziła nam rzeka, której przekroczenie na motorach było prawdziwym wyzwaniem. Błądząc, przedzierając się przez bambusowe chaszcze, zawracając i wypróbowując kolejne ścieżki, po 4 godzinach dotarliśmy do punktu wyjścia. Odetchnęłam z ulgą, bo wskaźnik poziomu benzyny zaczynał już niebezpiecznie zbliżać się do zera, a nie mieliśmy także nic do jedzenia i niewielki zapas wody, zbyt mały aby spędzić noc w górach. Spać idziemy w wiosce Thoet Tai, objedzeni bułeczkami gotowanymi na parze z nadzieniem z kurczaka. Pychota!

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Swieta Bozego Narodzenia


W podróżowaniu na motorach najlepsze jest to, że każda droga, każda wioska, dowolne miejsce na mapie, o ile prowadzi tam sciezka, jest dostępne. Dzięki takiej swobodzie nasze codzienne trasy planujemy z mapą, wybierając małe, boczne drogi, a nie z przewodnikiem Lonely Planet, od miasta do miasta. Tajlandia poza turystycznym szlakiem podoba mi się dużo bardziej, niż ta, widziana dotychczas. Mimo to, czasem zdarza się nam zahaczyc o jakiś punkt oznaczony gwiazdką na naszej mapie. Bywa, że jest to wodospad, górska wioska, świątynia lub jaskinia.
 Dzisiaj zatrzymaliśmy się na drodze 3001 żeby zajrzeć do Tap Tao. Jest to podobno jedna z głębszych i najładniejszych jaskiń Tajlandii. Spotkany w okolicach jaskini mężczyzna poinformował nas także, że warto zapłacić 100 bath za włączenie oświetlenia na czas zwiedzania, ponieważ odstraszy to żyjące tam kobry królewskie. Przyznam szczerze, że wolałabym nie wiedzieć, że w ogóle są tam węże. Moja wyobraźnia przechodzi na podwyższone obroty po dawce tego typu informacji i zaczynam czuć ciarki na plecach. 
Wnętrze zapiera dech w piersiach. Delikatne oświetlenie wydobywa z mroku  przedziwne skalne kształty, wijące się, owalne i ostre, o różnych odcieniach i fakturze. Wyglądać to jak ogromna rafa koralowa. Wilgoć i odgłosy śpiących pod sklepieniem nietoperzy  potęgują mistyczne wrażenie. Wchodzimy coraz głębiej i głębiej, powietrze zmienia się w ciężkie i lepkie i wyraźnie czuć różnice w oddychaniu. Robi się gorąco, a ścieżka która idziemy staje się coraz węższa. Czasem przeciskany się pomiędzy głazami, przez wąskie szczeliny, czasem musimy wspiąć się na skalną półkę. Mamy wtedy widok na ten podziemny labirynt, którym idziemy do serca góry. 
Niepodziewanie, kiedy jesteśmy już kilkaset metrów od wejścia do groty, gasną wszystkie światła. Ciemność jest nieprzenikniona, a nasze czołówki rozjaśniają nam zaledwie niewielki krąg pod stopami. Jak znaleźć drogę powrotną? Na dodatek zaczynam wyobrażać sobie te wszystkie węże wypełzające z zakamarków. Brrr, okropne uczucie strachu i bezsilności.  Fart jednak nas nie opuszcza. Po kilku minutach w piekielnych ciemnościach, jaskinia ponownie się rozświetla! To kolejna grupka turystów rozpoczęła zwiedzanie i na nowo uruchomiła światło. Pierwszy raz jestem szcześliwa z powodu zwiedzania jakiegoś miejsca w eskoracie innych turystów. 
Kolacja wigilijna
Wrażeń na dzisiaj mam dosyć, a że jest Wigilia, na wiejskim bazarku po drodze kupujemy warzywa i trochę mięsa na świąteczna zupę. Gotujemy ja w naszym wiaderku, na ognisku, a na deser pieczemy banany. Antek specjalnie na ta okazję zabrał z domu opłatek, przeczytał nam też fragment Ewangelii. Przez kilka minut poczuliśmy prawdziwie świąteczny nastrój. To chyba moje pierwsze święta bez rodzinki i pomimo, że w niezwykłej scenerii, łezka się w oku kręci. 
Pierwszy i drugi dzień świat spędzamy w malowniczym Thaton, nad rzeka. Jest zimno i trochę ponuro. Gdyby nie pyszne ciasto marchewkowe i rozmowa przez skype z rodzinka, świat by nie było. Do tego wciąż walczymy z udoskonaleniami do motoru, co zacznyna być moim koszmarem. Jako odskocznie, robimy sobie spcer do świątyni, ktorą widać na szczycie wzgórza, nad miastem. Tyle o Swietach.   

piątek, 23 grudnia 2011

Huai Nam Dang National Park

Szukamy noclegu

Gotowanie kolacji
Ostatecznie zapakowani, wyposażeni w namioty własnej produkcji, zabezpieczenia na plecaki, ochraniacze na łokcie i kolana, opuszczamy Chiang Mai na dobre. Naszym celem jest teraz Mae Sai, gdzie na pół godziny przekroczmy granicę z Birma, a potem wrócimy. Wszystko po to, żeby w naszych paszportach znalazły się pieczątki z nową datą dozwolonego pobytu w Tajlandii. Jest to trasa na conajmniej 3 dni, ale nie zakładamy niczego, więc może nam zająć również tydzień. Cały dzień jedziemy dolinami, gdzie każdy skrawek płaskiego terenu zaadaptowany jest pod uprawę warzyw, najczęściej ryżu. Wygląda to, jakby góry zostały przykryte kołdra z kolorowych łatek. Cześć pól tworzy prostokątne baseny wypełnione wodą, a granice pomiędzy nimi najczęściej wyznaczają bananowe drzewa, które są tu tak powszechne jak w Polsce brzozy. W takiej scenerii łatwo zgubić się w czasie, zapomnieć o przyziemnych sprawach. W takiej scenerii przyszło nam także szukać noclegu. 
Pomimo wielkiego podziwu dla tajskich gór, po godzinie wypatrywania skrawka płaskiego terenu na rozbicie obozu, zaczynają mnie irytować. O 18 robi się ciemno i jeśli do tej godziny nie zorganizujemy miejsca do spania będziemy koczować pod palmą. Kiedy w końcu udaje się nam znaleźć względnie dobry kawalek pola, okazuje się, że w pobliżu jest wioska, dla mieszkańców której jesteśmy nie lada atrakcją. Dzieciaki są tak zaciekawione, że oblegają nas ze wszystkich stron. Nie dajemy rady rozbić obozu z taką widownią i pomimo, że za chwilę zapadnie zmrok, uciekamy stamtąd. Ponieważ podróżnikom szczęście jednak sprzyja, niespodziewanie, w środku lasu wyrasta przed nami ośrodek, z ogromnym, przystrzyżonym trawnikiem. Jest to siedziba władz tutejszego parku narodowego, a że władze okazały się bardzo gościnne dostaliśmy podłogę do spania, własną łazienkę i wiadro pełne żaru do zagotowania wody. Tyle prezentów na dzień przed wigillją!   

czwartek, 22 grudnia 2011

Chiang Mai i nasza nowa machina

Do Chiang Mai przyjechaliśmy z nastawieniem na aktywne zwiedzanie. Trekking, rafting, może jakiś wypad do jednej z górskich wiosek.  Ch M jest idealną bazą do realizowania tego typu pomysłów. Na każdym rogu agencja turystyczna, 1500 ofert , jedna ciekawsza od drugiej, tylko... Tylko my byśmy woleli po swojemu, bez przewodnika, bez towarzystwa 10 innych osób, poza szlakiem i bez przymusu. Chyba właśnie ten opór przed schematami i ramkami zaczął przeradzać się w nowe pomysły na dalszą podróż. 
Myśleliśmy i myśleliśmy cały jeden dzień. Pochodziliśmy, policzyliśmy, popytalismy i jest. Nasza nowa idea przerodziła się w machinę. Nadalismy jej imię Shining Deamon i pojechaliśmy w świat. No, może nie tak od razu pojechaliśmy, bo całą sprawa z kupnem naszej nowej ślicznej Yamahy Nuovo 135 pochłonęła nam 2 grudniowe tygodnie, uszczupliła podróżny budżet i wymagała sporo wysiłku, ale udało się.  
Nie wiem jak to możliwe, ale z bliską wygaśnięcia data legalnego pobytu w Tajlandii, bez prawa jazdy na motor, z lewą umową wynajmu mieszkania zarejestrowaliśmy motor na Antka i możemy legalnie śmigać aż do grudnia 2555 roku! (tutejszy kalendarz wskazuje 2554, ciekawa jestem bardzo jak wyglądalibyśmy z takim dowodem rejestracyjnym przed gdańskim wydziałem komunikacji). 
Nocne planowanie budowy namiotu
W tzw międzyczasie wypróbowaliśmy też nasze machiny w górskich warunkach, w Parku Narodowym Doi Suthep. Po całym dniu offroadu, przeprawie ścieżka, ktora prawdopodobnie przez większą cześć roku jest rzeką, wiem już, że: góry są górzyste, zakrętaśne i strome, w górach jest zimno i wilgotno, a kawę można wypić jedynie na kawowej plantacji, jeśli znajdzie się jakąś w pobliżu. Wiem też, że tajskie góry są piękne i zupełnie inne, niż te, które do tej pory poznałam. Po takiej przeprawie, jaką sobie urządziliśmy, nie boję się już być pasażerem na naszym Lśniącym Demonie. Przechylam się z Antkiem na zakrętach, nie zamykam oczu podczas wyprzedzania i nie osiągam stanu przedzawałowego co 10 minut. 
Podróżowanie motorem diametralnie zmieniło koncepcję naszej wyprawy. Sprzęt, taki jak namioty, garnki i kuchenki, który zostawiliśmy w domu, teraz bardzo ułatwiłby nam życie. Zamiast tego, sami zrobiliśmy prowizoryczny namiot, kupiliśmy wiaderko, które zastępuje garnek, a to wszystko przytroczylismy do motoru,  dzięki specjalnie przyspawanym koszom. Mamy wielką frajde z projektowania nowych wynalazków ułatwiających życie, szkoda tylko że pojemnośc plecaków tak ograniczoną. 
Przed ostatecznym wzruszeniem z Ch Mai w dalszą drogę, robimy jeszcze 3 dniowy objazd po parkach narodowych: Ob Luang i Doi Inthanon. Ob Luang na dzień dobry odstrasza bramą ze strażnikiem, ale już się nauczyliśmy, że wszędzie da się wejść przez dziurę w płocie, od tylu, przez krzaki, ale bez opłat. 
4 godziny wspinamy się górskimi ścieżkami, wzdłuż rwącej rzeki. Warto trochę się spocić i zmęczyć dla tych widoków. 
Doi Inthanon oglądamy głównie z motoru, ale robimy sobie przerwę na spacer do jednego z najwyższych wodospadów w Tajlandii, przez najprawdziwszą dżunglę. Kolejny raz totalny zachwyt! Ostatniego dnia, zupełnie przypadkiem trafiamy do wioski, gdzie hodowane są słonie. Mamy farta, bo jedna ze słonic wczoraj urodziła maleństwo, które dzisiaj, na naszych oczach stawia pierwsze kroki. Słonie w ogóle są niesamowite, a widziane z tak bliska tym bardziej. Jeden z nich,  przez cały czas kiedy się tam kręcimy, tańczy sobie, wymachując trąba na prawo i lewo. Inny, duży, z białymi kłami, pewnie wódz tego stada, trąbi z całych sił. Pierwszy raz słyszałam taki dźwięk. No i ich wielkość.. aż przytłacza!
Na tym kończy się nasz wypad z Ch Mai. Wracamy tam aby przygotować się ostatecznie do dalszej podróży. Najpierw na północ, do Złotego Trójkąta i na jeden dzień do Birmy. Potem przez całą Tajlandie, do Malezji i Singapuru. Będzie ciekawie, czuje to w kościach!   

środa, 7 grudnia 2011

Chiang Mai dzien 1

Moje odkrycie smakowe- Khao Soi
Chiang Mai jest naszym kolejny krokiem na polnoc Tajlandii. Mamy zamiar spedzic w tej okolicy kilka dni zwiedzajac parki narodowe i przy okazji chcemy tez urzadzic sobie trekking. Miasto jst bardzo turystyczne, ale ma w sobie cos urzekajacego i naprawde milo spaceruje sie jego uliczkami. Taki typowy, wakacyjny klimat. Trafiamy tez na nocny market, gdzie znow chcialoby sie wydac fortune na przerozne drobiazgi, bo sa sliczne. W okolicach marketu odkrywamy tez miejsce, ktore chyba mozna nazwac tajskim fast- foodem. Jest tu okolo 10 stoisk z azjatyckimi przysmakami, w przyzwoitych cenach. 
Naszym domem na kilka dni staje sie Lamchang House. jest to budynek z drewna tekowego, z prawdziwymi, tajskimi dekoracjami na scianach, prowadzony przez tajska rodzinke. Minusem jest tylko zbyt dobra akustyka, z Ada i Slawkiem rozmawiamy przez sciane bez podnosenia glosu.

wtorek, 6 grudnia 2011

Sukhothai dzien 1, 2, 3

04.12.2011
6 godzin w autobusie i zamiast w Ayutthaya jestesmy w Sukhothai. Nic, poza jedzeniem, dzisiaj nas nie interesuje. Nasz guesthouse jest bardzo przyjemny, z patio oswietlonym lampionami, gdzie mozemy spedzac wieczory. Mamy tez darmowy internet, wiec w koncu nadrabiamy wszytskier zaleglosci w kontaktach.

05.12.2011
Zaspalismy! Zamiast od rana zwiedzac stare Sukhothai, my idziemy na sniadanie okolo 13. Chyba wszyscy mielismy ochote na troche lenistwa, a ja najchetniej wyskoczylabym na kilka dni, na jakas bezludna wyspe. Caly dzien wloczymy sie po miescie nadrabiajac rozne zaleglosci w obowiazkach podroznych i ekwipunku, a wieczor oczywiscie spedzamy na patio. Chyba nam za dobrze, stajemy sie leniwi jak turysci z walizkami na kolkach:-)

06.12.2011
Byl u Was Mikolaj? Bo u mnie i u Antka byl i zostawil nam niespodzianki w butach! (jeszcze nigdy nie znalzalam mikolajkowego prezentu w klapkach).
Po wczorajszym lenistwie, dla odmiany, dzisiaj pobudka o 4.30. Wczoraj wieczorem wypozyczylismy skutery i dzisiaj zrywamy sie przed wschodem slonca. Wszystko po to, aby tuz przed switem znalezc sie w Parku Historycznym Sukhothai i obejrzec te kilkuset letnie swiatynie o brzasku. To byl swietny pomysl. Swiat o wschodzie slonca jest zupelnie inny niz za dnia. Do tego w takim miejscu, w klimacie sredniowiecznych ruin, ktore o tej porze mamy tylko dla siebie... Udaje sie nam przejechac przez punkt poboru oplat przed przybyciem straznika, wiec zwraca nam sie koszt wynajecia skuterow.
O poranku ziwedzamy centralna czesc starego Sukhothai, otoczona podniszczonymi murami miejskimi i fosa. Kolejne punkty sa oddalone okolo 2-3 km od czesci glownej. Aby sie do nich dostac przejezdzamy przez male wioski i znowu czuje sie troche, jak w Birmie. Na sniadanie zjadamy przy dordze smazone banany i ryzowe placuszki. 
Zwiedzanei konczymy okolo poludnia- zwykle o tej porze zaczynamy- dzieki czemu, mamy przed soba jeszcze kilka godzin. Nigdzie nam sie nie spiesz i nic nie musimy. Lubie ten stan:-)
W drodze powrotnej zahaczamy o centrum handlowe. Wspominam o tym, bo zafascynowala mnie tam jedna rzecz- budki karaoke. To dosc niezwykle, ze ludzie tutaj, tak bardzo lubia spiewac, ze chca za to placic. Spedzanie czasu w kabinie wielkosci budki telefonicznej, zwykle w kilka osob, przed monitorem na ktorym leci tekst piosenki, sprawia im nieziemska frajde. Dziwnie dziwne...

Z dzisiejszych doznan smakowych, z pewnoscia warte zapamietania beda:
- shake z mango i passion fruit z dodatkiem miodu i miety
- green curry z mlekiem kokosowym, z dodatkiem czegos, czego smak przypomina anyzo- aloes

piątek, 2 grudnia 2011

Ayutthaya dzien 2, 3

02.12.2011
Dzien spedzony na rowerze, w drodze od swiatyni do swiatyni. No, moze raczej od ruin jednej do ruin kolejnej. Przyjemna przejazdzka, okolice Ayutthaya Historical Park ciekawe. Wszyscy wydaja sie zauroczeni tym miejscem, tylko mi jakos tak srednio to wszystko pasuje. Chyba jednak czuje sie zbyt normalnie i cywilizowanie, wszystko jest za proste i za duzo turystow na kazdym kroku. A jeszcze wczoraj tak bardzo sie cieszylam z powrotu do XXI wieku... Moze mam cos z glowa?

03.12.2011
Kolejny rowerowy dzien, tyle, ze dzisiaj bez Antka, ktory zostal w towarzystwie toalety. (Wymiana informacji na temat stanu naszych zoladkow i ewentualnych odchylen od normy w tej kwestii, staje sie codziennym rytualem). 
Dzisiejszego dnia, poza 3 godzinami spedzonymi na poszukiwaniach dworca autobusowego, odwiedzamy swiatynie Wat YaiChai Mongkhon. Super miejsce, swiatynia bardzo ladna i zadbana, z ogrodem i dziedzincem, na ktorym znajduje sie posag lezacego Buddy. Jednak najbardziej powalajacy widok, to setki gipsowych kogutow,od kilkucentymetrowych, do ponad 2 metrowych. Nie doszlismy jeszcze, co oznacza kogut w buddyzmie, ale na pewno cos waznego, bo tylu w jednym miejscu jeszcze nie widzialam. Widok ja na polsko- niemieckiej granicy, przy sklepie z krasnalami ogrodowymi!

czwartek, 1 grudnia 2011

Yangon- Bangkok, Ayuthaya dzien 1

Po 25 dniach opuszczamy Birme. Z jednej strony ciesze sie, ze zmienamy otoczenie i rozpoczniemy nowy rozdzial. Z drugiej strony, wiem, ze juz nigdzie nie bedzie tak niesamowicie jak tutaj.
Rano, w drodze na lotnisko, ostatnie doswiadczenie. Nasz taksowkarz czestuje Antka betelem(to jakis rodzaj orzecha, zawiniety w lisc, sklejony jakas biala papka). Wszyscy mezczyzni w Birmie zuja to paskudztwo, ktore  psuje ich zeby, zabarwia je na czerwono i chyba popudza produkcje sliny, bo pluja na kazdym kroku. Sadzac po minach Antka i jego pozniejszej relacji, bylo to prawdziwe wyzwanie smakowe, a chyba tez troche zawirowalu mu w glowie.

Tajlandia
No i jestesmy! Udalo sie przewiezc gaz lzawiacy i owoce, chociaz teoretycznie zadnej z tych rzeczy nie powinnismy wniesc za birmanskie bramki lotniskowe. Ale przede wszystkim znowu mamy kontak ze swiatem!!! Od razu uruchamiam telefon i wysylam sms-y do najblizszych. Co za radocha !!! Musze przyznac szczerze, ze poza podnieceniem z powodu dzialajacego telefonu, ciesze sie tez ze zmiany poziomu cywilizacyjnego. Chyba juz na dobre wsiaklam w komputerowo- komorkowy wygodnicki swiat. Dobrze bylo zrobic sobie od niego przerwe, ale dobrze tez wrocic. 
Troche zakreceni i nie zupelnie zdecydowani, co dalej, w koncu postanawiamy ewakuowac sie z Bangkoku i wybrac sie 80 km na polnoc, do Ayutthaya.
Jedziemy pociagiem i jest fajowo. Pociag moze nie jest najnowszy, ale ma swoj klimacik, a najbardziej podobaja mi sie wiatraczki na suficie i obrotowe fotele:-)
Zaledwie kilka minut po wyruszeniu z BKK, widzimy z okien pociagu zalane ulice i podtopione wioski. Teraz wierzymy, ze powodz mocno dala sie Tajom we znaki. Przechodza mi dreszcze, jak mysle o tym, jak to musialo wygladac miesiac temu. Na szczescie Ayutthaya zdazyla sie juz uporac z najwiekszym kryzysem. Gdzie niegdzie widac zalane podworka, ale rzeka otaczajac miasto plynie spokojnie swoim korytem.
Na kolacje spaghetti! Mila odmiana:-)

środa, 30 listopada 2011

Yangon dzien 2- ostatni

Ostatni dzien w Myanmar poswiecamy na zwidzanie jego najwiekszej metropolii. Chyba nikt z nas nie ma na to zbyt wielkiej ochoty, to miasto jakos od samego poczatku nas odpycha. Mimo to ruszamy!
Na pierwszy ogien: Bogyokee Aungsan Market. Jest to targowsiko, gdzie mozna uszyc sobie nowa kreacje, do tego dopasowac diamentowy naszyjnik, a na koniec kupic pamiatki z kazdego z turystycznych miejsc w Birmie i zajesc to miska ryzu z dodtakami. Mowiac krotko- jest tu wszystko.Niestety nasze zakupy musimy ograniczyc do malego magnesu do naszej lodowkowej kolekcji:-)
Nastepny punkt programu, to Shwedagon Paya. Jest to miejsce rownie wazne dla tutejszych buddystow, co dla Polakow- katolikow Czestochowa, a moze nawet Watykan. Swiatynia jest oczywiscie ogromna, a w zasadzie jest to kompleks swiatynny z ogrodem, wieloma mnieszymi swiatyniami i ogromna, zlota stupa po srodku wewnetrznego dziedzinca. 
Gabaryty tego miejsca sa imponujace, ale kolejny zestaw stup, wiezyczek pomalowanych tandetna, zlota farba juz nas nie zachwyca. To miejsce powinno sie obejrzec tuz po przylocie do Birmy, wtedy pewnie odczucia sa inne. Poza tym, czy mozna sie nie wkurzyc, ze jako biali, musielismy zaplacic po 5 dolarow za wstep, a wszyscy inni weszli za darmo!!!! Trafia mnie cos jak o tym mysle!
Wymeczeni swiatyniami ewakuujemy sie w kierunku jeziorka Kandawgyi. Jest ono polozone w samym sercu Yangonu, a teren w okol jego brzegow zaadoptowano na bardzo przyjemny park z drewnainymi mostkami i zadbanymi kwiatkami. Za wstep oczywiscie jest oplta, ale udaje sie ja ominac wchodzac do parku przez taras pobliskiej restauracji (to w sumie dosc ciekawe, ze kombinujemy jak tylko sie da zeby nie zaplacic 2 dolarow za wstep, a w restauracji przez ktora wchodzimy zostawiamy w sumie okolo 30$, bo zamarzyla sie nam pizza, ktora tutaj jest towarem luksusowym). 
Park i jeziorko sa warte darmowego spacerku, chociazby po to, zeby zobaczyc tych wszystkich zakochanych. Do tej pory wisywalismy wpatrzone w siebie pary jedynie w teledyskach, ktore puszczane sa w autobusach dlugodystansowych. Nawet za brama parku, pary te wygladaja na mocno zawstydzone swoja bliskoscia, ale to chyba jedno z niewielu miejsc, gdzie pozwalaja sobie na trzymanie sie w objeciach. Wiekszosc z nich uzyqz parasolek przeciwslonecznych, aby skryc sie przed oczami przechodniow. A przeciez tylko trzymaja sie za rece lub siedza objeci na laweczce! Wyglada to dziwnie, ale uroczo i po raz kolejny przypomina mi o przepasci kulturowej pomiedzy nazymi krajami. 
Na zakonczenie dnia przechadzamy sie po czyms w rodzaju nadrzecznego bulwaru. W rzeczywistosci jest to niewykonczona droga, a widok na rzeke zaslania wysoki, blaszany plot i stoczniowe hangary.Mozemy za to podziwiac kolonialne gmachy, ktore w przeszlosci mogly byc na prawde niesamowite. Teraz sa mocno podniszczone i chyba od 100 lat nie byly odswiezane. Tym wlasnie bulwarem docieramy do Chinatown, gdzie w okolicach 19 ulicy wydajemy resztki kyatow na kolacje i owoce.
Dziwnie mi z mysla, ze to koniec...

wtorek, 29 listopada 2011

Yangon dzien 1

Spedzilismy naplazy Chaungta tydzien i w tym krotkim czasie zdazylam przywyknac do tego miejsca i je polubic. Mam wrazenie, ze ludzie, ktorzy tam pracowali (i mieszkali jednoczesnie) tez do nas przywykli. Za to dzisiaj, wsiadajac do autokaru w kierunku Yangonu, czuje sie jakbym wracala z wakacji do domu... a przeciez nasza podroz trwa dalej.
Droga do Yangonu powinna nam zajac 7 godzin, ale tym razem w klimatyzowanym autokarze, wiec liczymy na luksusowa podroz. Nic bardziej mylnego! Zaden, nawet najbardziej luksusowy pojazd nie jest w stanie wygrac pojedynku z tutejszymi drogami
i gorskimi zawijasami. Nasze bledniki doslownie dostaja obledu i wszyscy poza Antkiem, ktory spokojnie czyta ksiazke (na dodatek ksiazke na temat historii chirurgi, rozdzial
o amputacjach przeprowadzanych bez znieczuleni i tym podobnych okropienstwach), przez te 7 godzin staramy sie z calych sil nie zwrocic sniadania.
Razem z nami, w autokarze, jedzie grupa nastolatkow. Musza to byc dzieciaki z bogatych (pewnie wosjkowych) rodzin, sadzac po ciuchach, telefonach i aparatach. Zastanawiam sie, jak oni widza ten kraj, jake jest ich zycie i czy widza, jak zyja inni.Czy z klimatyzowanego autobusu dostrzegaja tych prostych, biednych ludzi pracujacych przy drodze? Czy ich Birma jest tym samym krajem? Jak wygladaja ich domy, ich codziennosc? 

Yangon. Dzisiaj, to miasto robi na mnie zupelnie inne wrazenie niz za pierwszym razem. Zdecydowanie lepsze, ale nie jestem pewna czy to zasluga miasta, czy tego, ze przywyklam do widoku zatloczonych ulic, zgielku i smieci, brudu. Juz mnie to nie straszy, nie dziwi. Zaskakuje mnie za to cena noclegu w guesthousie Mahabandola, przy ulicy o tej samej nazwie. Pokoje, to pudelka bez okien. Wspolna lazienka jest na tyle obrzydliwa, ze odpuszczam sobie dzisiejszy prysznic, a cena za jedna noc, to 9 dolarow!

P.S. Moja Mama ma dzisiaj urodziny!!! Sto lat Mamus! 

poniedziałek, 28 listopada 2011

Chaunghta Beach dzien 6 i 7

27.11.11.
Lenistwo, lenistwo i jeszcze raz lenistwo. Lezakujemy, wcinamy krewetki i ryby na patykach, sprzedawane na plazy przez dziewczyny z wielkimi koszami na glowach. Melodia, jaka wyspiewuja zachecajac do kupna ich towarow utkwi mi w glowie na dlugo.
Grupka Hindusek prosi nas o wspolne zdjecie. Przez nastepne 10 minut pozujemy z przyklejonymi usmiechami, a kazda z dziewczyn chce miec z nami osobna fotke. Ciezko byc gwiazda/ malpka w zoo:-)

28.11.11.
Ostatni dzien na rajskiej plazy i jeden z ostatnich w Birmie.
Ciekawe czy jeszcze kiedys bede miala okazje zjesc na sniadanie rybna mohinke? Ciekawe czy wroce tu kiedys aby sprawdzic, czy kobiety nadal nosza na swoich glowach kosze z jedzeniem, kamieniami, praniem? Ciekawe jak dlugo jeszcze drogi beda budowane z recznie lupanych kamieni? Ciekawe kiedy ci ludzie zacznadostrzegac w jak wielkim brudzie zyja, jak ogromne sterty smieci ich otaczaja i czy cos z tym zrobia? Ciekawe kiedy zrozumieja, co oznaczaja uwielbiane przez nich swastyki, nosozne na koszulkach, naklejane na motorach?
Czy za 10 lat beda mieszkali w chatkach z palmowych lisci? Czy ci biedni ludzie beda nadal tak zyczliwi i usmiechnieci kiedy zaleje ich fala turystow z zachodu? 
Chcialabym kiedys to sprawdzic, a im zycze, aby nie zatracili sowjej autentycznosci, ktora sprawia, ze ten kraj wydaje sie tak niezwykly, choc czesto brudny i biedny.

To chyba dzisiejszy wypad  na pobliska wyspe  skierowal moje mysli w takim sentymentalnym kierunku. Widzielismy rybacka wioske, gdzie przed kazda chata, na babusowych rusztowaniach suszyly sie ryby, w blotku taplaly sie wlochate swinki, a kobiety plotly rybackie sieci. Zycie w takich miejscach jest w 100% uzaleznione od natury i wszyscy sie temu podporzadkowuja. Mysle, ze sa szczesliwi.

sobota, 26 listopada 2011

Chaunghta Beach dzien 5

W koncu troche aktywnosci! Wybralismy sie na rowerach zbadac plaze na polnoc od Chaunghta. Od poczatku nie bylo latwo, poniewaz Azjatyckie rowery nie sa produkowane na nasze gabaryty, a juz na pewno nie na Antka. Do tego spadajace lancuch i kapec w tylnym kole (to tez u Antka) nie pozwolily nam wyruszyc przed najwiekszym upalem. 
Zamierzalismy jechac plaza, po ubitym piasku, okolo 3 godziny na polnoc, zrobic sobie przerwe w poludnie, a kiedy slonce oslabnie- wracac. Okazalo sie jednak, ze przyplyw jest tak duzy, ze nie mozemy jechac plaza. Zmusilo nas to do skorzystania z lokalnej sciezko- drogi, tak kamienistej, ze poz ejsciu z roweru czulismy nadal, jak wszystkie wnetrznosci w nas podskakuja.
Po dwoch godzinach przeprawy doieramy do male osady, polozonej u ujscia rzeki. Znajdujemy duze drzewo (duzy cien) i rozkladamy sie tam na najblizsze godziny. Woda jest lazurowa i pzrejrzysta. Antek i Slawek probuja upolowac ryby na bambusowe patyki, znowu chill out.
W drodze powrotnej Antek znowu lapie kapcia w tylnim kole, wiec ostatnie 3 km musimy pokonac pieszo. Zdecydowanie mamy dosc rowerow na jakis czas.
Na szczescie czeka na nas pyszny obiadek u Williama. Za 8 dolarow wciagamy Red Snapper'a i talerz abalon'ow. Nie mam pojecia jak te cuda nazywaja sie po polsku, ale wiem, ze warto ich sprobowac.

piątek, 25 listopada 2011

Chaunghta Beach dzien 4

Dzien zapowiada sie ciekawie. Rano dogadujemy sie na migi z tutejszym rybakiem (ktory jest gluchoniemy) i umawiamy sie na wspolny polow ryb, ktore potem maja zostac dla nas przyrzadzone. Dolacza do nas Anglik poznany na lodzi do Hpa- an i Chinczyko- Amerykanin. Kiedy docieramy do lodzi, okazuje sie, ze nie nalezy ona do naszego rybaka, a jest czyms wrodzaju regularnego promu kursujacego na Biala Wyspe. Samo polowanie ma sie odbyc przy brzegach wysepki, ale za bardzo wysoka dodatkowa cee, o ktorej do tej pory nie bylo mowy. Rezygnujemy z tej zabawy, ale na szczescie mamy ze soba maski i rurki i cale popoludnie spedzamy na snorkeling-u. Pod woda otwiera sie przed nami zupelnie nowy, cudowy swiat. Postanawiamy nawet kupic sobie wlasne maski i powtarzac to w kazdym mozliwym miejscu.

czwartek, 24 listopada 2011

Chaunghta Beach dzien 3

Urodziny Ady i Ingi:-) Przy sniadaniu wreczamy im prezeny, ktore udalo nam sie kupic jeszcze w Bagan.
 Jest to tez nas ostatni wspolny dzien z Inga i Konradem. Bedzie nam dziwnie bez nich:-(

środa, 23 listopada 2011

Chaunghta Beach dzien 2

Kolejny dzien lenistwa na plazy i objadania sie owocami morza. 
Wieczor spedzamy na tarasie naszej hotelowej restauracji, na samej plazy. Wszystko jest tu cudowne, nawet brak pradu nam jakos specjalnie nie przeszkadza:-)

wtorek, 22 listopada 2011

Chaunghta Beach dzien 1

Od dzisiaj mamy prawdziwe wakacje. Piaszczysta plaza, palmy, skaly i morze, a wlasciwie Zatoka Bengalska.Znajdujemy sobie skale, ktora rzuca na tyle duzy cien, ze mozemy rozlozyc sie tam na kocu, a jednoczesnie jest na tyle oddalona od wioski, ze plaza w zasiegu wzroku nalezy tylko do nas. Woda jest idealna: ciepla, ale chlodzaca. Na brzegu biegaja stadka krabow, a cala plaza jest podziurawiona jak sitko ich malutkimi kryjowkami. Caly zien spedzamy na totalnym lenistwie i spiekamy sie jak krewetki. CUDOWNIE!!!

poniedziałek, 21 listopada 2011

Hpa- An dzien 2

Hpa- an jest polozone w bardzo malowniczej okolicy. Jest tu dosc egzotycznie, po roslinnosci wyraźnie widać południowy klimat. Samo miasteczko zachowało jeszcze kolonialny charakter, polozone nad rzeka Thanlyin, z górami na horyzoncie, robi na mnie pozytywne wrażenie.
Plan na dzisiaj obejmuje odwiedzenie co najmniej 3 jaskiń. Wynajmujemy prawie nowego tuk- tuka, ktory przez caly dzień wozi nas z jednego miejsca na drugie. Przejazdzka wsrod ryzowych pól, które sa tak soczyście zielone, ze az ciezko oderwać od nich wzrok jest bardzo przyjemna. Kierowca kupuje nam tez butelkę słodkiego sojowego mleka dla ochłody i tak sobie zwiedzamy okolice.
Na rogatkach miasta nasz kierowca zostaje zatrzymany przez strażnika, który odbiera od niego kopie naszych wiz i paszportów. Pierwszy raz na własnej skórze doświadczamy istnienia Wielkiego Brata, który śledzi kazdy nasz krok, chociaż szlak naszej podroży mozna bez problemu prześledzi także dzięki przesadnie szczegolowym formularzom meldunkowym w guesthouse'ach. 

Pierwsza z jaskiń, to Bayin Nyi. Na terenie do niej przylegającym wybudowano swiatynie oraz basen, który zatrzymuje wode wyplywajaca z tutejszego gorącego zrodla. Opłukanie stop w tej cieplej wodzie nie bylo niczym przyjemnym w tym upale. Wnętrze jaskini, a przy najmniej jej glowna, największa komnata pelna jest gipsowych posazkow Buddy pomalowanych zlota farba. Straszny kicz, ale juz zaczelismy do tego przywykać. Mnich pilnujący wejścia kaze nam sciagnac buty i zwiedzać skalne, wilgotne wnetrze, z kupami nietoperzy na posadzce na boso. Nie ma za to nic przeciwko temu, ze stadko malp urzadzilo sobie plac zabaw z tej swiatyni i dosłownie, wlaza Buddzie na glowe. No coz....

Na szczescie jaskinia warta jest ubrudzenia stop. Ma piekne sklepienia i kolorowe skalki. Jestesmy zauroczeni.
Drugi punkt trasy, to niewypal. Kierowca nie uprzedil nas o dodatkowej oplacie czyhajacej przy wejsciu i na zlosc wszystkim zerujacym na turystach rezygnujemy z wejscia do srodka.
Ostatnie miejsce do ktorego sie wybieramy, to jaskinia Saddan czyli Krolewski Slon. Do jej nazwy nawiazuje dwa ogromne kamienne slonie strzegace wejscia do groty. Aby tam dotzec jedziemy przez wioski, ktore wygladaja, jakby czas sie tu dawno zatrzymal. Pojawia sie coraz wiecej pol ryzowych zalanych woda, gorskie przelecze, gdzie nagle robi sie chlodno i mozna poczuc sie przez chwile jak w samym sercu dzungli. Nasz tuk- tuk zatrzymuje sie w miejscu, gdzie urywa sie droga, a bambusowy mostek nie jest wystarczajaco szeroki, ani stabilny, zeby po im przejechac. Do jaksini mamy  15 minutowy spacer w nieziemskiej scenerii (kojarzy mi sie z widoczkami z filmu "Malowany welon").
W drodze z Hpa- An do Yangon
W jaskini jest przyjemnie chlodno i tak jak w poprzedniej w pierwszej, ogromnej czesci znajduje sie mnostwo posazkow. Mijamy je i z latarkami na glowach wchodzimy w glab. Pomimo siwatelek, ktore mamy ze soba trzymamy sie blisko, potykajac co kilka krokow. Jest troche strasznie i wyobraznia zaczyna mi dzialac na wyokich obrotach, ale jestesmy bardzo ciekawi, co kryje sie dalej. Kamienie, stalaktyty, dziwne ksztalty, wszystko wydaje sie niesamowite w slabym swietle latarki. W pewnym momencie cala jaskinia rozblyska swiatlem jarzeniowek. Oznacza to, ze ktos przy wejsciu zaplacil za oswietlenie drogi. Teraz idzie sie latwiej, ale mniej klimatycznie. Mimo to, znowu wpadamy w zachwyt, kiedy okazuje sie, ze na koncu sciezki znajduje sie drugie wyjscie z jaskini, a za nim male jeziorko, pola i gory. olejny raz czuje sie w filmowej scenerii.

Wieczorem opuszczamu Hpa- an i w sumie, okolo 18 godzin spedzamy w podrozy, w drodze na zachodnie wybrzeze. 

niedziela, 20 listopada 2011

Hpa- an dzien1

Dzisiejszy dzień spędzamy na drewnianej lodzi, płynąc w gore rzeki, w kierunku Hpa- an. jest nas dziesiątka. Nasza szóstka, dwójka Francuzów, Anglik i dziewczyna z Izraela, która zdecydowała się dołączyć dzisiaj rano. Widoczki sa przyjemne, ale za cenę, jaka musieliśmy zapłacić, mogłyby być powalające. Po drodze zatrzymujemy się w dwóch maleńkich wioskach. Pierwsza jest po prostu przyjemna wioska, z klasztorem i pagoda, jakich wszędzie pełno. Natomiast drugi przystanek okazuje się dla nas dużo ciekawszy. W poszukiwaniu toalety, pakujemy się z Ada na teren klasztoru buddyjskiego, a za nami Inga, Antek i Konrad. Wzbudzamy ogromne zainteresowanie i już po chwili pojawia się mnich, który bardziej na migi niż po angielsku sugeruje, ze powinniśmy się wdrapać na klasztorna wierze. Po obejrzeniu panoramy prowadzi nas do głównego budynku. W jednym kacie, mali mnisi oglądają telewizje, pod główna ścianą stoi ołtarz z posagiem Buddy, a w pomieszczeniu obok siedzi grupka kobiet i mnichów, chyba coś jedzą. Część sali jest lekko podwyższona. Z nogami skrzyżowanymi po turecki, w bordowej mnisiej szacie, siedzi tam starszy pan i wygląda na ważnego. To on wydal polecenie, aby oprowadzono nas po klasztorze i zaproszono do środka. Chyba na serio jest ważny, bo wszyscy nad nim sączą. My staramy się traktować sytuacje z jak największą powaga, chociaż momentami nie jest łatwo. Zostajemy usadzeni na podłodze wokół mistrza (dziewczyny o stopień niżej niż panowie) i rozpoczyna się standardowa seria pytań o pochodzenie itp, połączona z dokarmianiem nas ciastkami. Super fajna i super dziwna sytuacja.
 
Podobno jeszcze do niedawna w tej właśnie wiosce zamieszkiwał jeden z "wyższych ranga" duchownych w kraju, który był ogromnym zwolennikiem demokratycznych reform. Niestety już nie żyje, ale jego woskowe popiersie stoi za szybka w klasztornej szafie, a słyszałam gdzieś, ze podobno znajdują się tam tez jego szczątki. Takie plotki!

Po południo docieramy do Hpa- an i zatrzymujemy się w guesthous'ie Golden Sky, prowadzonym przez zwariowana babeczkę i jej męża. Wybraliśmy to miejsce na złość właścicielowi innego guesthouse'u- Soe Brothers, który z racji umieszczenia jego nazwy w przewodniku myśli, ze pozjadał wszystkie rozumy.

sobota, 19 listopada 2011

Mawlamyine dzien 3

Mawlamine ma swój urok, ale zdecydowanie nie jest miasteczkiem, które samo w sobie wystarczy, by zapełnić czas przyjezdnym. W poszukiwaniu wrażeń postanowiliśmy wybrać się do Nwa- La- Bo, gdzie w górach, znajduje się świątynia, na terenie której na 3 złotych kamieniach i 3 włosach Buddy umieszczono stupę. Brzmi to na tyle dziwnie, ze musimy sprawdzić to cudo. 
Aby tam dotrzeć wynajmujemy tuk- tuk i jedziemy nim do wsi Kyonka. To, ze dotarł na miejsce jest na pewno większym cudem niż świetlista karoca nad pagoda. Tempo jazdy i odgłosy silnika wyraźnie sugerowały, ze ten pojazd ma ochotę umrzeć. Znamy już te numery, bo zaledwie dwa dni temu w innym tuk- tuku zgubiliśmy coś , co Antek nazywa walem napędowym i chyba jest to coś, bez czego jechać się nie da.
W Kyonka, zamiast lokalsow oferujących swoje towary wychodzi nam na spotkanie dwójka Francuzów. Czekaja od kilku godzin na odjazd ciężarówki, która odwozi turystów do świątyni, a rusza tylko wtedy,kiedy jest pełna. Nasze pojawienie się oznacza odjazd!
Droga przez wzgórza, do świątyni jest ciekawsza niż sama świątynia. 
Największą korzyścią dzisiejszej wycieczki było spotkanie wspomnianych Francuzów i Anglika- Jamesa. Dzięki połączeniu naszych sil, jutrzejsza trasę do Hpa- An odbędziemy łodzią, w gore rzeki, zamiast autobusem:-)

piątek, 18 listopada 2011

Mawlamyine dzien 2

Od rana potworny upal, ale mimo to ruszamy na zwiedzanie okolicy. Na szczęście nasz Breez znajduje się tuz nad rzeka, idziemy wiec nad woda, rozglądając się jednocześnie za lodka, która podwiezie nas na Schampo Island (nazwa pochodzi od jednego z królewskich obrzędów, związanego z myciem głowy). Wysepka jest bardzo mała i bardzo blisko brzegu, także udaje się nam tam dostać bez problemu. Jest ona jednocześnie świątynią i klasztorem dla tutejszych mnichów. Jak to bywało do tej pory we wszystkich świątyniach, tak i tutaj musimy zdjąć buty przed wejściem, wiec wyspę zwiedzamy na bosaka.

W ciągu dnia wcinamy owoce na tarasie naszego guesthouse'e, bo jednak jest zbyt gorąco, żeby się ruszać. Ja dzisiaj poległam zupełnie. Leze w naszym pokoiku, pod wiatrakiem, który kreci się jak szalony i wegetuje (no,końca może nie do końca, bo trochę którego jednocześnie czytam trochę na temat birmańskiej historii). Antek, Inga i Konrad wybrali się na zwiedzanie miasta i pagody na wzgórzu, w skutek czego wrócili spieczeni jak raczki:-)

Po zachodzie słońca wybieramy się do "centrum". Dzisiaj wielka feta związana z obdarowywaniem mnichów nowymi szatami i prezentami. Wzdłuż głównej ulicy pojawiło się sporo kramów ze słodyczami, loteryjkami i innymi grami, a także scena.Zostajemy, żeby zobaczyć przedstawienie. Laczy ono w sobie Bollywood, szkolna akademie, muzykę disco i ludowe wycie trąbek i cymbałów, które przypomina dźwięki wydawane przez kota obdzieranego ze skory (tak przynajmniej sobie to wyobrażam). Wszystko jest mocno niedopracowane, niezgrane i chaotyczne. Aktorzy gubią kroki i zza kulis pokazują na nas palcami. Jest za to głośno, wesoło i kolorowo. Widocznie tak właśnie ma być, bo widzowie w okol nas wyglądają na bardzo zadowolonych.

Ciekawostki: właściciel naszego guesthouse'u, pobożny Chińczyk, którego nazwaliśmy Żółwiem, przy każdej okazji zasypuje nas religijnymi opowieściami. Pokazał nam nawet zdjęcia dokumentujące cud, jak miał miejsce niedawno w mawlamine. Otóż na niebie, nad główną pagoda, podczas pełni księżyca pojawiła się świetlna karoca w której zasiadał Budda. Zdjęcie rzeczywiście pokazywało dach pagody i świetlistą plamę na niebie. Nie chcieliśmy go uświadamiać, ze taki efekt można uzyskać za pomocą najprostszego aparatu cyfrowego…

czwartek, 17 listopada 2011

Mawlamyine dzien 1

Po około 20 godzinach spędzonych w autobusach docieramy na południe. No,może nie do końca jest to samo południe kraju, ale turyści nie maja pozwolenia na podróżowanie po terenach położonych poniżej.
Juz z okien autobusu dało się zauważyć, ze wjechaliśmy w inna strefę klimatyczna. Jest tu zdecydowanie cieplej, bardziej wilgotni, pojawia się coraz więcej egzotycznych roślin.
Mawlamine zdecydowanie nie jest mekka turystów, ale to akurat zupełnie nam nie przeszkadza. Do wybory mamy tylko kilka guesthouse'ow o zdecydowanie gorszym standardzie w stosunku do ceny niż w poprzednich miejscach. Zostajemy w Breez, ja rezygnuje nawet z obiadu. Pora odespać.

wtorek, 15 listopada 2011

Nyaung U/ Bagan dzien 2 i 3

Od rana pedałujemy na rowerach. Dzięki wskazówkom Witka (Polaka, który od wielu lat podróżuje po Azji, poznanego na dworcu w Bagan) udaje się nam nie przepłacić. 
Okolica jest wymarzona na przejażdżkę. Kilka kilometrów po asfalcie, a potem piaszczystymi ścieżkami, przez laki, pomiędzy niezliczona ilością pagód. Jest ich tak dużo i sa tak okazale, ze nie jesteśmy w stanie obejrzeć dokładnie wszystkich. Na wiele z nich można się wspiąć, a widok z góry zapiera dech w piersiach. 
Az do wieczora kręcimy się po okolicy, a tuz przed zachodem słońca wspinamy się na jedna z pagód aby obejrzeć kolorowe niebo. Niestety nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł. Pagodę, razem z nami obsiadły dziesiątki turystów.
Następnego dnia powtarzamy rowerowy wypad, zmieniamy tylko ścieżki. Przyda nam się trochę ruchu przed podrożą na południe. O 17 rozpoczynamy kolejna podroż, tym razem do Mawlamine. Z powodu tragicznego stanu tutejszych dróg i pojazdów, pokonanie nawet krótkich dystansów trwa wieki i jest bardzo męczące.

Wszyscy jednogłośnie stwierdzamy, ze Bagan jest niesamowite i warto zapłacić po 10 doalrow za wjazd na teren "gminy". Mozna także kupić tu niepowtarzalne pamiątki, w 100% wyrabiane ręcznie, często w wielopokoleniowych warsztatach, co nie trudno podejrzeć. Przeróżne bambusowe naczynia i pudełeczka, obrazki malowane piaskiem, rzeźbione posążki, , ręcznie tkane longyi i mnóstwo innych cudów. Gdybyśmy mieli dodatkowo po 260 dolców, moglibyśmy wznieść się balonem nad Starym Bagan i z góry podziwiać wszystkie pagody, rozmieszczone na przestrzeni 40 km2. Zal wyjeżdżać.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Naung-U i Bagan dzien 1

Z pociągu wysiadamy o 5 rano w Bagan. To była ciężka noc. Drewniana ławka, kołysanie, szarpanie i wstrząsy niczym podczas sztormu, do tego ludzie śpiący na podłodze pod naszymi nogami. Niesamowite doświadczenie, ale nie wiem jak szybko zdecydowałabym się na powtórkę. Moja największą trauma były biegające po wagonie myszy.
Po zarwanej nocy przez pól dnia śpimy i zbieramy siły na zwiedzanie cudnych okolic Bagan. Na koniec dnia wzmacniamy się owocowa kolacja na dachu guesthous'e Inwa.

niedziela, 13 listopada 2011

Mandalay dzien 3 (Amarapura, Sagaing)

U'Bens Bridge
Kolejny dzień w upalnym i tłocznym Mandalay. Jemy szybkie śniadanie  i łapiemy pick-up do U'Bens Bridge. Jest to most na rzecze Ayerwaddaya znany chyba najbardziej z okładki przewodnika Lonely Planet. Podobno jest najdłuższym drewnianym mostem na świecie, ale słyszałam tez, ze po prostu jest najdłuższym mostem z drewna tekowego. Konstrukcja mostu oparta jest na kilkumetrowych drewnianych palach, pomiędzy którymi ułożono deseczki o szerokości 10 cm. Jak na 200 letni staż trzyma się dość dobrze. Trochę szkoda, ze nie dotarliśmy tu o wschodzie słońca, kiedy mnisi wyruszają z jednej strony rzeki na druga po codzienna zbiórkę żywności, a mieszkańcy Amarapury maszerują do pracy. 
Przy okazji przechadzki po moście, z dziewczynami kupujemy bransoletki robione z suszonych pestek arbuza. Sa tam tez korale, torebki i inne cuda. Ludzie radzą sobie jak mogą wykorzystując to, co jest dostępne, nie marnując niczego, co daje im natura. 
Z Amarapury jedziemy jeszcze do Sagaing, gdzie wspinamy się na świątynne wzgórze, skąd rozciąga się super widok. Rikszarz, który podwozi nas w okolice wzgórza wie gdzie powinien się zatrzymać, abyśmy mogli uniknąć rządowej opłaty. To lubimy!
W drodze powrotnej do Mandalay, w kolejnym zatłoczonym pick- up'ie, młoda dziewczyna wciska mi na palec swoja "złota" obrączkę. Nie rozumiem dlaczego, ona nie potrafi mi wytłumaczyć, wiec pozostaje mi tylko podziękować.

Pociag do Bagan
Godzina 21.00, siedzimy w pociągu z Manadlay do Bagan w "ordinary class", co w europejskim standardzie wyglądałoby co najmniej jak -3 klasa komfortu. ( najbliższych godzin spędzimy na drewnianych ławeczkach w pociągu, który wygląda jakby służył raczej do przewożenia bydła niż ludzi. Czy już wspominałam, ze transportu publiczny jest tu największym wyzwaniem??

piątek, 11 listopada 2011

Mandalay dzien 1 i 2


Okolice hotelu A.D. 1
Mandalay. Kolejne ogromne miasto. Tak jak w Yangon wszyscy na siebie krzyczą i trąbią. Mieszkamy w "hotelu" A.D. 1 tuż przy pagodzie Eindawya (całkiem przyjemnie spaceruje się po jej dziedzińcu wieczorem). Sąsiednie uliczki są targowiskiem, ale nie sprzedaje się tu turystycznych pamiątek tylko suszone ryby, owoce, warzywa, przyprawy na kilogramy itd. Jeden dzień poświęcamy na zwiedzanie miasta, ale nie jest zbyt interesujące. 
Tuk- tuk
Najciekawsze było  przypadkowe spotkanie z kabaretem Moustash Brothers, słynnym ze swoich anty rządowych skeczy. Dzięki rozmowie z nimi w końcu dowiedzieliśmy się czemu państwo to nazywane jest Myanmar i Birma. 
Nazwa Birma pochodzi z okresu brytyjskich wpływów, tak samo określenie Rangon na dzisiejszy Yangon. Aby odciąć się od brytyjskiego panowania powrócono do dawnej nazwy wielu miast i państwa. (na skrzyżowaniu 28 z 84 pyszne jedzonko u Chińczyka- Min Min)

czwartek, 10 listopada 2011

Nyaung Shwe noc 3



Po całym dniu spędzonym na łodzi biegniemy na główną ulice naszej wioski aby znaleźć pick- up który zabierze nas do Taungyee, miasta oddalonego o 19 mil, gdzie odbywa się dzisiaj festiwal światła. Jest to doroczne buddyjskie święto, które obchodzone jest hucznie podczas pierwszej pełni księżyca po zakończeniu pory deszczowej. Nie do końca wiemy co dokładnie świętują, ale na pewno, tak jak wszystko w tym kraju jest to ściśle powiązane z Budda. Podobno tej nocy mają zostać wypuszczone w niebo ogromne lampiony. W okropnym ścisku jedziemy godzinę górska droga. Nawet rowerzyści wyprzedzają nasz pojazd, ale w końcu docieramy na miejsce. Szybko okazuje się, że możemy mieć problem z dostaniem się z powrotem do Nyaung Shwe, ponieważ wszyscy kierowcy wszelkich pojazdów biorą udział w festiwalu, który kończy się wielką impreza o 5 rano. Chętnie byśmy nawet zostali gdyby nie bilety do Mandalay, które już mamy kupione, a masz autobus odjeżdża około 5 właśnie. Główną ulica płynie tłum ludzi. Idziemy w tym samym kierunku, chociaż nie mamy pewności po co i dokąd. Wkrótce widzimy świetlny korowód. Setki osób że świecami, konstrukcje z drewna i papieru przed stawiające buddyjskie symbole, wszystko podświetlone niezliczoną ilością świec. Dowiadujemy się przypadkiem, że główną cześć festiwalu zaczyna się późno w nocy, 5 mil za miastem, na którą wybierają się dosłownie wszyscy! Zdaliśmy sobie sprawę, że to może oznaczać dla nas brak szans na powrót do hotelu. Prosimy o pomoc kobietę pracując w zakładzie z aluminium przy głównej ulicy. Ma na imię Piu. Nie jest to zadanie, które można wykonać w 5 minut więc zaprasza nas do siebie. Jest tam kilkanaście innych osób: niemowlaki, babcia, wujkowie itd. Wszyscy chcą nas ugościć najlepiej jak mogą. Zostajemy poczęstowani birmańską mleczną herbatą i słodkościami. Atmosfera robi się na tyle przyjacielska, że jedna z kobiet prosi nas abyśmy odwiedzili również jej dom.  Dom okazuje się willa, mają nawet własny komputer! Mąż naszej gospodyni handluje lekami, musi to być dochodowy biznes. Kolejny raz zostajemy poczęstowani herbatą i słodyczami, pada nawet propozycja noclegu. Kierowca zorganizowany przez Piu już na nas czeka. Szybka wymiana maili i w końcu wracamy.