wtorek, 31 stycznia 2012

Jaskinia Tempurung


Po kilku dniach pełnych wrażeń, dzisiaj znowu nastawiamy się na przygodę. Zniecierpliwieni czekamy przed wejściem do jaksini Tempurng.
 Czekamy i czekamy.... i czekamy. Aby odbyć wędrówkę trasą, która wybraliśmy potrzebna jest grupa conajmniej ośmiu osób. Zaplanowaliśmy, że zwiedzimy tą grotę idąc najpierw po skalnych wzniesieniach, a następnie podwodną rzeką i jej labiryntami. Cała eskapada zajmuje około 4 godzin i nie można jej odbyć bez przewodnika, a jeśli grupa ośmiu osób nie zbierze się do godziny 11, cała akcja zostaje odwołana. Także czekaliśmy pełni napięcia i tuz przed jedenastą dlaiśmy za wygraną. Nie zdążyliśmy jednak odjechać, gdy na parkingu pojawił się samochód wypchany chińskimi studentami. Od słowa do słowa, okazało się, że mają zamiar pokonać dzisiaj nasza trasę i że jest ich akurat ósemka. W sumie w 12 osób, z przewodnikiem na czele, z latarkami w dłoni lub na głowie ruszyliśmy... Pierwsze kroki miały nas zapoznać z grotą, oglądaliśmy jej naturalne rzeźbienia i malowidła przypominające ludzi lub zwierzęta, ale wkrótce dotarliśmy do miejsca, gdzie kończyła się ścieżka przygotowana do pobieżnego zwiedzania. Przewodnik kazał nam zgasić wszystkie światła. Dopiero wtedy zdaliśmy sobie sprawę jak głęboka i czarna jest tu ciemność. Jak gęste jest powietrze i jak stłumione dźwięki. Teraz byliśmy na pewno gotowi aby ruszyć niewytyczonym szlakiem.

Zaczęło się łagodnie, ale po chwili doszliśmy do sklanej, gładkiej ściany, spod której wydostawało się źródło. Jeden po drugim wczołgiwalimsy się pod tą kamienna scianę, która okazała się grubym na kilka metrów blokiem. Drogę pod skałą przebylismy w połowie na czworaka, w połowie czołgajac się. Od tego momentu wszyscy byliśmy mokrzy i nikt juz nie próbował omijać kapiących ze stropu kropli czy zagłębień wypełnionych wodą. Coróż spotykalismy przeszkody pod którymi trzeba było pełznąć, czasem zjechac na pupie lub wspiąć się na ich szczyt. Czasem wskakiwaliśmy do dziury pomagając sobie wzjemnie, podjąc ręce i przyświecając w niebezpiecznych momentach. Nasza polsko chińska grupka okazała się bardzo zgrana. Wszysyc trzymaliśmy podobne tempo, uczyliśmy się zwrotów w naszych językach i zartowaliśmy. 
Po 2 godzinach dotarliśy do wylotu z jaksini, wprost na polankę zarośniętą plamami. Stalismy po kostki w wodzie, za plecami mieliśmy górę, z wnetrza której własnie się wyczołgaliśmy, a nad głowami błękitne niebo. Około dwie godziny, dlaej wzdłuż podziemnej rzeki zajął nam powrót. Wszysyc bylismy wymęczenie i wymoczeni, spragnieni i głodni, ale szczęsliwi i dumni. Czuliśmy, że udało się nam  właśnie przezyć coś naprawdę niesamowitego i prawdobodobnie niepowtarzalnego. Na takie chwile warto czekać.

Aby uczynić ten dzień jeszcze bardziej niezwykłym, zakończylimsy go w okolicach Kuala Selangor. Chociaż samo miasto nic specjalnie ciekawego w sobie nie kryje, to wioseczka, w której rozbilismy sie na nocleg dostarczyła nam nie lada atrakcji. Tuż po zmroku, specjalnie na ten cel przygotowana łodzią wybralismy się w poszukiwaniu switelików. W rzeczywistosci szukać ich nie trzeba. Rzeka po której płynęlismy, po obu stronach porosnięta jest drzewami, któtóre satnwoią świetlikowy przysmak. Na gałązkach i liściach tych drzewek osiadają ich całe roje. Sprawia to wrażenie, jakby  ktoś przybrał nabrzeże rzeki lampkami choinkowymi, migoczącymi z ogromna częstotliwością i poruszającymi się od czasu do czasu. Śliczny obrazek.

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Ekspedycja "Raflezja"


Kiedy już ma się za sobą takie przeżycie jak wędrówka przez czarodziejski las, który opisywałam wczoraj, cięzko uwierzyć, że można zafascynować się tak bardzo czymś jeszcze. W ziwązku z tym z pewną rezerwą odnosiłam sie do pomysłu poszukiwania kwiatu raflezji (Jest to roślina, która ma najcięższe na świecie kwiaty. Mogą one ważyć nawet 7 kilogramów, a średnica osiąga wielkość 1 metra!), ale mimo to uległa namowom Antka i wszyscy wybraliśmy się na polowanie. 
Wiedzieliśmy, że kwiat kwitnie głęboko w dżungli, gdzieś w okolicach wioski Asli. Udało sie nam nawet ją zlokalizowac na mapie gps, także po kilku godzinach błądzenia między plantacjami warzyw i owoców, po przejażdżce górską drogą i przekroczeniu rzeczki, w końcu dotarliśmy. Pomogły nam w tym trochę spotkane po drodze dzieciaki. Były nami tak samo zafascynowane jak my nimi.
Sama wioska Asli okazała się niezłym eksponatem malajskiej tradycji i plemiennego życia. Przede wszystkim była autentyczna. Nikt tu się nie przebierał w ludowe stroje aby zachwycić turystów. Nie było sklepiku z pamiątkami ani "7 eleven" (sieciowe markety, które są wszedzie tam, gdzie można zauważyć wzmożony ruch turystyczny). Był natomiast bambusowy most zawieszony na linach, po którym przejechanie naszym motorem było prawdziwą przeprawą.
 Z powodu koszy, które mamy zainstalowane do podtrzymywania plecaków, nasz Shining Deamon jest szerszy niż standardowa maszyna. Na wąskim mostku Antek zaklinował się pomiędzy dwiema poprzeczkami. Im mocniej próbował się wydostać z pułapki, tym mocniej cała kładka zaczynała sie bujać. Im bardziej się bujałą, tym bardziej mostek trzeszczał... a w dole rwący strumień i głazy. W końcu jakoś się przedostał. Na drugim brzegu zatsaliśmy drweniane domki wzniesione na drewnianych palach, pomiędzy którymi biegało stadko ciekawskich dzieciaków. Na prowizorycznych gankach i pod daszkami gosposie kołysały maleństwa w tak popularnych tu kołyskach- hamakach. Służą im do tego duże chusty lub prześcieradła. Malucha pakuje się w zawiniątko, a rogi materiału podwiesza się pod sufitem. Potem wystarczy raz na jakiś czas zabujać tą szmacianą kulką, żeby nie wrzesczała w niebogłosy.
Jednak nie wioskę mamy tu oglądać, a szukać tajemniczej Raflezji. Naszym przewodnikiem został nizutki, chyba nawet niższy ode mnie, okrągklutki mężczyzna. W krótkich spodniach, japonkach na stopach i z maczetą przypiętą do paska nie wyglądał na osobę, która miałaby przedzierac się przez busz. A jednak... (Ponieważ nie zapamiętałam jego imienia, dla ułatwienia sprawy nazwę go Bob. To pierwsze imię, jakie zarówno mi, jak i Antkowi przychodzi do głowy na myśl o tym człowieku).
Bob był bardzo energiczny i poruszał się szybko, niespecjalnie czekając na nas, zwlekających z powodu tysiąca obiektó do sfotografowania. Zaprowadził nas nad rzekę, gdzie zostawił swoje klapki i chwytając się wiekszych głazów, w mgnieniu oka przeprawił się na drugą stronę. Nam nie poszło tak łatwo. Prąd podcinał nam nogi, traciliśmy równowagę i musieliśmy pomagać sobie nawzajem. Kiedy tylko my także znaleźliśmy się na drugiej stronie rozpoczęła się wspinaczka na wzgórze, w wysokiej do pasa trawie. Potem zeszliśmy znowu do strumienia, tym razem mniejszego, i jego korytem pieliśmy sie dalej w górę. Bob oglądał ise tylko co jakiś czas, czy jeszcze za nim idziemy, a my... byliśmy w siódmym niebie. 

Po raz kolejny znaleźliśmy się w prawdziwej dżungli. Takiej autentycznej i dzikiej, takiej, która zapiera dech w piersiach i powoduje ciarki na plecach. Nasz przewodnik prowadził nas strumieniem, bo nie było tam szlaku, wydeptanej ścieżki. Podążając tak wzdłuż strumienia, krok w krok za przewodnikiem i wznosząc co chwilę okrzyki zachwytu, w pewnym momencie, bardzo gwałtownie zostaliśmy zatrzymani. Bob dawał nam sygnały zebyśmy nie ruszali się z miejsca i powtarzał w kółko „snake, snake!”. Znieruchomieliśmy, kazdy tam gdzie stał i zaczęliśmy wypatrywać węża, który rzekomo nam zagraża. Żadne z nas nie mogło go dostrzec wśród plątaniny gałęzi. Bob wyciął długi bambusowy kij i trzymając go za jeden koniec, drugim odrzucił gada na bok. Dopiero wtedy zauważyliśmy długą, cienką, zielonkawo- szarą żmiję. Jestem pewna, ze przemaszerowalibyśmy tuż pod jej nosem, a żadne z nas nie dostrzegłoby jej istnienia. Nasz body guard zyskał przydomek „Pogromca węży” i ruszyliśmy dalej.
 Niestety, mimo pilnych poszukiwań i wysiłków Boba, który wbiegał na pagórki, zaglądał w gęstwinę nie udało się nam zobaczyć kwitnącej Raflzeji. Znaleźlismy jedynie jej ogromny pąk, ale nic poza tym.
 Powrót do wioski i namierzenie nowego miejsca, gdzie kwait mógł kwitnąc przedłużyły się na tyle, że nie zdązylibyśmy przed zmrokiem wrócić z poszukiwań. Musieliśmy niestety się poddać. Mimo to uznaję tą wypraawę za jedną z ciekawszych w naszej podróży.
Tuż przed wieczorem wydostaliśmy się z regionu Cameron Highlands i na noc dotarliśmy w okolice jaksini Tempurung, którą jutro będziemy odkrywać. 

niedziela, 29 stycznia 2012

Mossy Forest/ "Mchowy Las"

Kiedy od czasu do czasu wybieram się w jakąś podróż, zawsze mam nadzieję na odkrycie czegoś oszałamiającego. To niesamowite, kiedy nagle naszym oczom ukazuje się coś, co z czystym sumieniem możemy nazwać najpiękniejszym w swoim rodzaju. Pamiętam takie uczucie, kiedy wdrapaliśmy się z Antkiem na jedną z gór na Lofotach i kiedy oglądaliśmy zachód słońca w Bagan.

 Dzisiaj mogę dodać kolejne zjawisko do mojej prywatnej listy cudów świata. Jest to Mossy Forest, las stary jak świat (no prawie jak świat...jego wiek podobno szacowany jest na 200 tysięcy lat). Wobraźcie sobie las przedstawiony w filmie Avatar lub Władca Pierścieni. Konary drzew i ich korzenie splatają się ze sobą zamykając się w tunele. Wszystko porasta mech, tworząc piętra i sufity. Nigdy nie ma  pewności czy stapa się po ziemi czy może po koronie drzewa. Ten las zachwyca każdą gałązką i lianą. Kształty, jakie przybierają rośliny są niczym eksponaty w galeri sztuki. To zdecydownaie jedno z najbardziej neisamowitych miejsc na ziemi. Po 6 godzinach spędzonych tam w drodze na szczyt Brinchang i z powrotem jesteśmy padnięci, ale szczęśliwi. Wspinaczka po przewróconych pniach, przeskakiwanie przez bagniste kałuże i przepaście miedzy korzeniami... to wszystko było jak bardzo realistyczna gra komputerowa.


Aby uczynić ten dzien jeszcze bardziej niezwykłym odwiedziliśmy także plantację herbaty BOH. Wzgórza porośnięte herbacianymi krzewami wygladają jakby falowały. Pocięte są ścieżkami zbieraczy i tak zielone, że aż trudno uwierzyć w naturalność tego koloru. Małą paczuszkę herbatki BOH kupuę sobie na umilenie wieczorów.

(W Tanah Rata warto zatrzymać się w guesthouse Cameronian Inn. Mają swietnie opracowane trasy trekingowe, dostęp do kawy i hernaty o dowolnej godzinie, jest także ciepła woda pod prysznicem, a to wszystko za bardzo przyzwoitą cenę)

sobota, 28 stycznia 2012

Górski spacer w Cameron Highlands

Uwielbiam atmosferę górskich miasteczek. Od samego rana widać ludzi, którzy szykują się do wyruszenia na szlaki, w guesthouse'ach wiszą mapki z wyznaczonymi trasami, a zwykłe osobowe samochody zastąpiły tu jeepy z napędem na 4 koła. My też wyruszamy w góry. Na pierwszy dzień wybraliśmy cztero-godzinną trasę. Jesteśmy trochę niepewni naszych możliwości, ponieważ dawno nie byliśmy zmuszeni do wysiłku fizycznego. Idziemy trasą nr 10, którą dobrze przeanalizowaliśmy jeszcze przed wyjściem, ale problem pojawia się już na samym początku. Nie możemy znaleźć wejścia na szlak! Oznaczenia są bardzo stare i mało czytelne. W końcu jednak pniemy się w górę. Las jest świetny do spacerowania. Korzenie drzew tworzą naturalne stopnie, co ułatwia wdrapywanie sie po stromych podejściach, a niższa temperatura sprawia, że czujemy się rześko i pełni energii. Mimo to, kiedy docieramy na szczyt jesteśmy zziajani i zmęczeni. 

Wkoło powinien rozciągać sie oszałamiający widok, jednak dolina tonie w chmurach, które z każdą minutą zacieśniają się coraz bardziej, aż w końcu my także znajdujemy się w ich objęciach. W połączeniu z zacienionym lasem, drzewami porośniętymi mchem i tajemniczymi odgłosami egzotycznych owadów wytworzył się dziwny, tajemniczy klimat. Pod jego wrażeniem wspinamy się na kolejny szczyt, z którego już ostro w dół, po zboczu schodzimy do stacji meteorologicznej, a potem do drogi. Z daleka widzimy, że w okół nas zaczyna padać deszcz, jednak my przez dłuższą chwilę znajdujemy się w jakimś tunelu, który został pominięty przez spadające krople, dzięki czemu mamy wystarczająco dużo czasu, aby szybko wciągnąć na siebie płaszcze przeciwdeszczowe. Kiedy zapieliśmy ostatni zamek lunęło jak z cebra. 

piątek, 27 stycznia 2012

Cameron Highlands- Tanah Rata

Po kilkudniowym odpoczynku w Kuala Kangsar w końcu ruszamy w drogę. Nasze motorki mają wymienione płyny wszelakie, więc bez obaw kierujemy się na górską trasę, która sześćdziesięcio- kilometrową wstążką serpentyn wiedzie nas do Tanah Rata, małego miasteczka w sercu wyżyny Cameron.

 Na pierwszy rzut oka widać, że przyciąga ono spore grono miłośników górskich wycieczek. Co rusz spotykamy białe twarze, słyszymy nawet rozmowy w ojczystym języku. Z racji trwających wciąż obchodów Nowego Roku oraz weekendu wybór miejsca do spania mamy bardzo ograniczony. Wszędzie ceny są podwójne, a do tego pokoje, które zostały wolne to obraz rozpaczy. W końcu decydujemy się na wynajęcie pokoju w mieszkaniu, gdzie chwilowo rezyduje hinduska rodzinka z dwoma synami. Są bardzo uprzejmi, ale pani z agencji wynajmującej nam pokój bardzo dyskretnie dała nam do zrozumienia, że to wyjątkowo religijne osobniki i nie tolerują spożywania alkoholu i hazardu pod tym samym dachem. Czy my wyglądamy imprezowo w tych sandałach i wypłowiałych koszulkach?
Tak czy siak jesteśmy prze-szczęśliwi, ze śpimy pod dachem, ponieważ noce w górach są chłodne. Kiedy temperatura spada poniżej 25 stopni trzęsiemy się z zimna, wciągamy ciepłe skarpety, bluzy i co tam jeszcze wpadnie w ręce. 
Po ciepłej kolacji (pyszniutki Tom- Yam u Chińczyka) i herbatce czytam naszej gromadce mity skandynawskie. Dzisiejszy "mroźny" dzień idealnie wprowadził nas w klimat Jotunheimu i Asgardu (książkowe krainy).

Taiping i Kuala Kangsar


Dzisiaj pożegnaliśmy wyspę Penang. Bez żalu, bo poza uroczym George Town wyspa jest zapełniona kilkunastopietrowymi hotelami, centrami handlowymi i innymi miejscami rozrywki dla zasobnych portfeli. Naszym nowym celem stały się miasta Taiping i Kuala Kangsar, jednak zanim tam dotarliśmy, zatrzymaliśmy sie na noc w Matang, małej wiosce na półwyspie Sepatang. Z racji przemoknięcia po drodze, zmeczenia i późnej pory, zależało nam, żeby znaleźc nocleg pod dachem. Uratowała nas pewna sympatyczna rodzinka, która za oszałamiająca kwotę 80 ringitów, a wiec 80 zł wynajęła nam 2 pokojowy domek z łazienką i kuchnią. Do tego pan domu prowadzi malutką knajpkę, w której na kolacje zaserwował nam pyszny „mee kudang” czyli makaron z krewetkami. Gdybyście mogli spróbować tych krewetek! Pyszności!

27.01.2012 Taiping, Kuala Kangsar
Naczytałam się ostatnio w przewodniku o wspaniałości miasta Taiping, gdzie podobno doskonale zachowały się XIX wieczne budynki z czasów brytyjskiej kolonizacji oraz gdzie rozciągają się ogrody przeplatane jeziorkami i stawami. Kiszka! Wszystko mocno przesadzone i do granic możliwości wypchane turystami. Muszę chyba zgłosić reklamację do Lonely Planet. 
Za to miasteczko Kuala Kangsar zaliczam do bardzo przyjemnych. Spędziliśmy tam kilka dni czekając, aż chińska częśc społeczeństwa naświętuje się do woli z okazji Nowego Roku i otworzy w końcu warsztat serwisowy, gdzie musimy zrobić przegląd naszych motorów. Uwierzyłby ktoś, że przejechaliśmy na nich już 4000 kilometrów?

W Kuala Kangsar nocujemy w hoteliku Double Lions. Jest to stary, chiński budynek, kryjący w swoich zakamarkach mnóstwo skarbów.
 Znaleźliliśmy tam baaardzo stary samochód, zabytkowe meble i lustro, które mogłoby z powodzeniem grać w filmach typu „Opowieści z Narni” rolę mebla, przez który dzieciaki włażą do bajkowego świata. Nasz pokój też jest „antykiem”.
 Nie zaznał jeszcze takich nowości jak gniazdo elektryczne czy spłuczka w kibelku. No, ale nie ma co narzekać, mrówki w naszych łóżkach mogły być wilekie i czerwone, a nie malutkie i czarne...

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Rok Smoka zaczyna się w George Town


Lubię George Town J To miasto, gdzie historia jest nadal żywa, gdzie brytyjskie, kolonialne budynki i ville współgrają z chińską i hinduską architekturą oraz muzułmańskimi meczetami. Wszystko pasuje do siebie jak w układance. Jednego przedpołudnia zwiedzamy chińską, taoistyczną światynię i meczet Kapitana Kellinga i to, ze sobą sąsiadują nie stanowi żadnego dysonansu. Chińska światynia jest niesamowita, wzbogacona dodatkowo opowieściami spotkanego tam chłopaka, który przyszedł tam nakarmić swoich zmarłych przodków z okazji Nowego Roku. Przyniósł im sztućce, miseczki i kubeczki, a  na małym stoliczku ustawił potrawy i położył pomarańcze, które są wyjątkowo charakterystycznym symbolem noworocznych zyczeń. Symbolizują dobrobyt, bogactwo i pomyslność, więc rozdaje się je osobom, którym dobrze się życzy, zarówno tym obcym, jak i znajomym. My tez takie dostaliśmy J

Dzisiejszego wieczoru, razem z chińską społecznościa świętujemy Nowy Rok. Wszyscy zebrali się na nadmorskim skwerze, gdzie przez kilka godzin odbywały się występy. Może nie będe komentować ich jakości, ważne, że publicznośc dobrze się bawiła. Ponieważ rozpoczyna się chiński rok smoka, tuż przed półnnoca obejrzeliśmy akrobację panów przebranych za to właśnie stworzenie, po czym pieknymi fajerwerkami powitany został Nowy Rok.

niedziela, 22 stycznia 2012

George Town, wyspa Penang


Po naprawdę niezwykłej nocy w gorących źródłach Ulu Legong, gdzie do rana trwały kąpiele i grała muzyka, a w tle co kilka minut rozlegał się głos dzwonka, który wzywał dzieciaki po nową porcję lodów serwowanych w wafelku lub słodkiej bułce, spragnieni nowych wrażeń, wyruszyliśmy do „Tree Top Walking Park”. Jak sama nazwa wskazuje, jest to miesjce, gdzie można odb7ć spacerek w koronach drzew. Wizja takiej atrakcji wydawała się nam niezwykła i chociaż rzeczywistość nie była aż tak oszałamiająca, jak sobie to wyobrażałam, to doświadzcenie mimo wszystko zaliczę do ciekawych. Przez teren parku przepływa rwąca, górska rzeka. W jej dolnych, szerszych partiach całe rodziny Malajów, zarówno tych hinduskich, jak i muzułmańskich pluskają się pomiędzy ogromnymi głazami. Mamy i babcie natomiast przygotowują przekąski dla swoich pociech, ponieważ bez koszyka z prowiantem nigdzie się nie ruszają. Sam spacer w koronach drzew odbywa się dzięki platformie, która została osadzona na wysokości kilkunastu metrów i pozwala na swobodne przechadzanie się po dżungli bez ryzyka złapania zadyszki. Ciekawie jest zobaczyć las z góry, ale zdecydowanie jestem zwolenniczką przedzierania się przez busz z maczetą i skakania po gałęziach.
Po dawce wrażeń na łonie natury wyruszamy do Gorge Town. (Nawet w nazwach miast widać tu ogromne wpływy brytyjskiej kolonizacji) Aby się tam dostać musimy pokonać 13 kilometrowy most, który łączy stały ląd z wyspą Penang, na której George Town leży. Z daleka, podczas jazdy przez most ukazuje nam się metropolia z górującymi nad nią drapaczamu chmur wzdłuż wybrzeża. 
Taki widok nie wróży dla mnie nic dobrego, tym bardziej ciesze się, że serce miasta okazało się zupełnie odmienne. Na najbliższe 2 dni zamieszkaliśmy w chińskiej dzielnicy, która aż kipi przygotowaniami do chińskiego nowego roku. Na każdym rogu transparent z napisem „Gong xi fa chai” lub „Tahun Baru China” życzy wszystkim pomyślności, a domy ozdobione są czerwonymi wstęgami, wycinankami i ogromnymi lampionami. Wygląda to ślicznie, zwłaszcza, ze domki Chińczyków są stare, pewnie z około XIX wieku i już one same tworzą niepowtarzalny klimat. Jestem fanką zwłaszcza szyldów, które wymalowane sa na frontowych ścianach, po chińsku i malajsku oraz dużych okien z drewnianymi okiennicami, których rzędy rozciągają się na piętrach.
Oszałamia nas także dzielnica Little India, gdzie nawet tęczy byłoby wstyd, że jest tak mało kolorowa. Tutaj jest głośno, tłoczno i barwnie. Właściciele sklepików nawołują nas od progów, zachecając do kupna ich towarów. Wystawy sklepów z odzieża prezentują się oszałamająco! Są odzwierciedleniem postaci z historii o Alladynie, a sztuczne złoto i kamienie aż się z nich wylewają. Tło muzyczne tworzą hinduskie przeboje, które być może słyszeliście w filmach Bollywood. 

Sprzedawcy nagrań muzycznych próbują konkurować, zagłuszaąc się wzajemnie, co sprawia, że nawet własnych myśłi wyraźnie nie można usłyszeć. Hindusi mają jednak jedną rzecz, która nas niesamowicie przyciąga: jedzenie. Naszą Mekką stała się knajpka „Kapitan”, którą nawet kiedyś sam król odwiedził. Z resztą mógłby ją odwiedzić także chiński cesarz, a nam nie zrobiłoby to większej różnicy, bo zbyty pochłonięci bylismy wcinaniem serwowanych tam pysznosci. 

sobota, 21 stycznia 2012

Robo Pink Shrimps w gorących źródłach

Po promowej przeprawie z wyspy Langkawi do Kuala Kedah zdecydowaliśmy się na zapuszczenie wgłąb lądu. W końcu nie samym morzem człowiek żyje. Odnoszę z resztą wrażenie, że zachodnia, przybrzeżna część Malezji jest ściśle ukierunkowana na przemysł turystyczny, co przysłania jej naturalne walory. Wystarczy jednak oddlaić się kilkadziesiąt kilometrów od morza, aby zobaczyć zupełnie inny kraj. Po reakcjach ludzi zamieszkujących mijane przez nas miejscowości widzimy, że turystów tu jak na lekarstwo. Mimo to zawsze znajdzie isę ktoś mówiący płynnie po angielsku, kto wskaże nam drogę lub miejsce na obiad.
Co do obiadu (a także innych posiłków), króluje tu "nasi kandar". Nasi, to ryż, co dokładnie znaczy kandar, nie wiem, ale połączenie tych dwóch słów daje nam pewność, że w miejscu reklamującym się takim szyldem zastaniemy garnek pełen ryżu, którego możemy nakładać na talerze do woli oraz coś w stylu bufetu, gdzie możemy wybierać pomiędzy kurczakiem w różnych sosach, duszonymi i smażonymi warzywami, owocami morza na sto sposobów. Kombinacje są dowolne, zwykle taki posiłek nie wynosi nas więcej niż 6 złotych, chyba, że jest to lokal w mieście turystycznym. Do tego kawa (jeśli to akurat śniadanie) lub herbata z limonką i na moje oko, chyba 5 łyżeczkami cukru. Cukier serwowany jest z automatu i  nikt nie pyta "czy słodzisz?", więc wszyscy nauczyliśmy się pić napoje na słodko. Teraz już inne nam nie smakują!
Wracając do drogi... Dzisiejszego dnia udało nam się jakimś cudem (bo bez porządnej mapy i dokładnej lokalizacji) dotrzeć do Ulu Legong- gorących źródeł. Ośrodek, który stworzono na bazie tych źródeł, jest jak oaza na pustyni. Otaczają go zwykłe, mało ciekawe wioski, krajobrazy też nie są powalające. Kiedy jednka dociera się do Ulu Legong, ma się przed sobą kompleks kilku basenów, brodzików z wodą o temperaturze około 45 stopni. Do tego altanki, sanitariaty, sklepiki, a wszystko bardzo zadbane i urocze. Jest to miejsce, o którym w Lonely Planet nie ma ani słowa, także poza nami, zaden biały tego dnia tam nie zawitał. Do samego wieczora Ulu Legong świeci pustkami. Mieliśmy wrażenie, że jest to mało znane i żadko odwiedzane miejsce. Jednak tuż po zmroku do ośrodka zaczęły zjeżdżać cały rodziny Malezyjczyków. Z namiotami, kuchenkami, patelniami i dziećmi. Rozłożyli swoje graty na kazdym wolnym skrawku płaskiego miejsca i zaczęli piątkowy odpoczynek. Czuliśmy się trochę jak w zoo, ponieważ nasze jasne włosy i skóra mocno zwracały uwagę. do tego nie kąpaliśmy się w długich spodniach ani sukienkach, co tutaj jest czyms na porządku dziennym. Nasze koszulki i gatki od stroju kąpielowego były zdecydowanie zbyt krótkie, a do tego te włosy nie przykryte chustą!


Lekko podgotowani, wymoczeni do granic możliwości przespaliśmy noc nad źródłami nie słysząc nawet nawoływania pana sprzedającego lody w bułce i dźwięków muzyki ze sklepiku z napojami...

czwartek, 19 stycznia 2012

My, morze, plaża i słońce (czasem deszcz)

Plaża, plaża, morze, plaża... po kilku dniach jesteśmy już tak nasłonecznieni, zrelaksowani i wymoczeni w słonej wodzie, że zgodnie postanawiamy zakończyć pobyt na wyspie. Prawdę mówiąc nie tylko w słonej wodzie zostaliśmy wymoczeni... Ostatniej nocy, kiedy ponownie obozowaliśmy na Cenang, istny sztorm runął na nas z nieba. zapowiadało sie tak niewinnie, ale z minuty na minute deszcz lał coraz mocniej, nasz namiocik z rodowodem z Tesco zaczął się poddawać. Najpierw zrobiła nam się kałuża pod stopami, potem zaczęło kapać nam na głowy, a następnie schowałam paszport do foliowego woreczka, bo o suchym spaniu nie mogło być już mowy. Na szczęście tropikalne temperatury pozwalają na spanie w kałuży, więc jakoś dotrwaliśmy do rana. Z jaką ulgą jednak kolejną noc spędziliśmy w motelu, gdzie poza prysznicem czekało na nas wygodne łóżko! Good bye Langkawi!!!

wtorek, 17 stycznia 2012

Plażowe przygody na wyspie Langkawi

Po totalnym lenistwie na plaży Cenang, trochę z ciekawości, a trochę z przyzwoitości postanowiliśmy przyjrzeć się bliżej nieznanym nam jeszcze rejonom Langkawi. Wyspa nie jest duża więc na naszych rumakach możemy objechać ja w okół w ciągu jednego dnia. Jednak skoro już mamy wakacje, to nie robimy tego, bo po co się spieszyć. Przemieszczamy się wzdłuż zachodniego brzegu, z południa na północ i badamy teren. Część plaż i dróg jest dla nas niedostępna, bo (o zgrozo!) została wzięta w posiadanie przez prywatne, luksusowe resorty. Z naszymi namiotami własnej roboty, w wyblakłych od słońca ubraniach i z plecakami przytroczonymi do motorów nie wyglądamy jak goście hoteli z wyższej półki, toteż wstępu na te prywatne plaże nie mamy. Wkurza nas to niezmiernie i nie możemy pojąć jak jest możliwe wykupić na własność brzeg morza. To tak, jakby ktoś w Sopocie zrobił sobie prywatny ogródek z plaży!
Podczas naszych eksploracji zdecydowanie omijamy turystyczne atrakcje, jak farma krokodyli czy kolejka górska. Na kilometr czuć, że to wszystko jest jakieś tandetne i naciągane. Wszystkie te atrakcje zostały stworzone tu po to, aby goście wspomnianych resortów mogli przeżyć coś niezwykłego nie brudząc białych szortów i t-shirtów. (Jestem okrutna w tym względzie, ale nie mam litości dla parków rozrywki budowanych na naturalnie pięknych terenach, gdzie samo podziwianie przyrody mogłoby dostarczyć ogromnych emocji. Czy codziennie można spotkać na drodze jaszczurkę, która ma razem z ogonem około 1 metra długości lub małpy, które obserwują cię z gałęzi pobliskich drzew?)

Co do naturalnych atrakcji... Dzisiejszej nocy, którą spędziliśmy na jednej z dzikich plaż północnej części wyspy, pewien "obcy" zapewnił nam ich pod dostatkiem. 
Po miłym wieczorku przy ognisku, podczas którego popijaliśmy drinki z okazji mojej i Antka pół-rocznicy ślubu, jak zwykle położyliśmy sie spać. Po krótkiej chwili Sławek, który rezyduje razem z Adą pod siatkową moskitierą, został wyrwany ze snu przez "obcego". Facet z uporem, przez długą chwilę oświetlał latarką nasze obozowisko. Żądanie Sławka aby przestał nie zniechęciło go, a Ada podejrzewa nawet, ze był to jakiś ekshibicjonista, który szukał widowni. Tak czy siak, w końcu zrezygnował. Nie minęło jednak pół godziny, kiedy znowu zaczął się do nas zakradać, tym razem bez latarki i na czworaka. Na szczęście znowu Sławkowi udało się go spłoszyć. Ada obudziła nas wołaniem i po krótkim namyśle postanowiliśmy zapobiec kolejnej wizycie dziwnego gościa. Na nowo rozpaliliśmy ogromne ognisko i przez jakiś czas snuliśmy rożne domysły. Ostatecznie panowie pozakładali różnego rodzaju pułapki wokół naszego obozowiska (alarm z żyłki i piszczałki, przeszkodę z plastikowych butelek itp.), a sami przyczaili się w ciemnościach z bronią w postaci nadpalonej gałęzi i gazu łzawiącego. Na szczęście nasz prześladowca już się nie zbliżył, chodź widzieliśmy go z daleka. Mimo to nie mieliśmy ochoty na kolejną noc na tej dzikiej plaży.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Plaża Cenang/ Langkawi

Jeśli czasem w marzeniach widzicie szeroką plażę, pokrytą żółciutkim piaskiem, na której rozbijają się turkusowe, morskie fale, to być może wyobrażacie sobie plażę Cenang. Stała się ona dla nas domem na kilka dni i gdyby nie wieczorne najazdy turystów i fanów paralotni moglibyśmy się poczuć jak prawdziwi Robinsoni. Obozowisko rozbiliśmy przy jednym z trzech drzewek rosnących na plaży, dzięki czemu mieliśmy zagwarantowaną odrobinę cienia i miejsce do rozwieszania prania. Nasz namiot i moskitiera Ady i Sławka wzbudzały niewielkie zainteresowanie wśród spacerujących brzegiem turystów, bo nie jest to rzecz niespotykana i nie tylko my biwakujemy na łonie natury w tym kraju. Do pobliskiego miasteczka chodziliśmy na  pyszne jedzonko w hinduskiej restauracji "Orange" (roti chees czyli naleśnik z serem i masala z kurczakiem z chlebkiem nan, to zdecydowanie jedne z najpyszniejszych rzeczy jakie dotąd jedliśmy w Azji).

Plaża Cenang leży nad morzem Andamańskim, a więc tym samym, w którym pluskaliśmy się podczas pobytu w Birmie, jednak tutejsza plaża i Changta Beach sa zupełnie różne, z przewagą po stronie tej birmańskiej. Kiedy w przeciągu kilku miesięcy odwiedza się tyle rajskich miejsc, człowiek zaczyna być strasznie wybredny. Mimo to Cenang też nas zachwyca. Co chwilę wskakujemy do cieplutkiej wody, która idealnie orzeźwia, ale nie wychładza, dzięki czemu można w niej spędzić całe godziny. W przerwach czytamy, zajadamy owoce, a nawet udało się nam zmobilizować do wysłuchania kilku lekcji norweskiego, które nagraliśmy sobie jeszcze w domu. Jednak najbardziej lubię wieczory, kiedy leżąc już w naszym namiocie (temperatura spada wtedy do 29 stopni), przez niezasłonięte wejście gapimy się na niebo pełne gwiazd, a w tle słyszymy szum morza. Ostatnio naszym rytuałem stało się także czytanie mitów skandynawskich przed snem, więc zasypiamy przeniesieni do magicznego świata Asów i Olbrzymów, Troli i Karłów. W zaśnięciu nie przeszkadzają nam nawet nocni poławiacze krabów i krewetek, którzy tuż po zachodzie słońca wylegają na plażę.

sobota, 14 stycznia 2012

Langkawi czyli wakcje za pasem :-)

Po wieczornych naradach ustalilismy, ze naleza nam sie wakacje. Nalezy nam sie lenistwo, plaza i slonce (choc co do tego ostatniego to czysto zyczeniowe roszczenie). Najblizsza opcja na chill out jest dla nas wyspa Langkawi. Zaledwie 1,5 godziny promem i jestesmy w raju. Zeby jednak bylo od czego odpoczywac musielismy sie znowu nagimnastykowac z motorami. Ostatecznie, pomimo piatku, ktory jest tutaj siwtem niepodwazalnym, nasz Schining Deamon w towarzystwie Red Dragona poplyneli statkiem towarowym, a my pasazeskim promem. Na miejscu musimy odczekac jeden dzien aby oebrac machiny, ale to i tak lepsze niz ich w ogle nie zabierac ze soba.Morska bryza obudzial w nas tez chec na zglebienie historii wlaecznych wikingow (wiem, ze ma sie to ni jak do klimatu w ktorym podrozujemy, ale nasze zamilowanie do Skandynawii nawet tu nie slabnie) w zwiazku z czym, od tamtej pory zaczerlismy z Antkiem czytac misty skandynawskie, ktore o dziwo dobrze wpasowuja sie w nasz ogolny nadmorski nastroj. 
O samej wyspie na razie powqiedziec mozna niewiele, poniewaz bez srodkow transportu dalizmy rade przespacerowac sie jedynie po miasteczku promowym, zwidzic Legenda Park i znalezc nocleg. Przygoda rozpocznie sie jutro. Oby tylko przetsalo padac! Nasze sztormiaki i kurtki sa moze wodoodporne, ale tez nie przepuszczaja zbyt duzo powietrza, w zwiazku z czym na wierzchu moczy nas deszcz, a od srodka wlasny pot. Ehh... dla podtrzymania dobrego nastroju podspiewujemy sobie z Antonim szante "...czy widzisz, czy widzisz ja, ta czarna chmura rosni w dali! Hej, ho..."


czwartek, 12 stycznia 2012

Alor Star (Kedah)

Malezja raczy nas deszczem. To chyba powitalny toast, bo nie przestaje nas zalewac od wczorajszego popludnia. Odjezdzamy zaledwie 40 km od granicy, bo w ulewie jazda motorem jest malo przyjemna. Taka pogoda chyba jednak nie jesttu niczym nadzwyczajnym. Wszycy wydaja sie do niej jako tako przygotowani, a na drodze wyznaczone sa nawet specjalne zadaszone postoje dla motocyklistow, gdzie mozna przeczekac najgorsze oberwanie chmury. Kierowcy motorow sa tu z reszta traktowani iscie po krolewsku. Maja wlasny pas na autostradzie i osobne, darmowe pasy do przejazdu przez bramki oplat. Jest to doskonaly dowod na to, ze jednak "w kupie sila" :-)
Alor Star jest dla nas raczej przymusowym przystankiem na odetchniecie po tajskim maratonie, ustalenie dalszego planu i zorientowanie sie w tutejszych realjach. Miasto nie zachwyca, zwlaszcza takie zachmurzone. Hotel, jak na swoja cene jest koszmarny. Brudny i smierdzacy, ale suchy. Na dzisiaj to wystarczy. Rekompensta za wszelkie niedogodnosci jest malezyjskie jedzenie, ktore ku naszemu zdziwieniu rozni sie od tajskiego. Mocno czuc wplywy hinduskie, duza ilosc przypraw, solidne porcje, ryz zatopiony w sosie, a nie suchy i posklejany. Czloweik najedzony, to czlowiek szczesliwy:-)
Tutejsza architektura natomiast przypomina nam troche europejska. Uwazam, ze Antek ujal to wszytsko najtrafniej. Jest to wedlug niego kraj, ktory kilka lat temu musial przezyc gwaltowny wzrost gospodraczy i bardzo sie zmodernizowac, a potem nagle zatrzymac i pozostac w tym zawieszeniu do teraz. Ulice i domy wygladaja nowoczesniej niz w Tajlandii, nie wspominajac o Birmie, a jednak wydaja sie smutne, zaniedbane. Spod przybrudzonych elewacji wylaza kolorowe kiedys szyldy, po ksztalcie i konstrukcji budynkow mozna sie domyslic ich nie tak dawnej swietnosci. Kiedy do tego dodamy chinskie ulice, gdzie nadla mozna znalezc male, ciasne sklepiki z mieskzankami na pietrze, czesto drewniane, wszystko staje sie jakas miesznaka wybuchowa. Mieszanka stylu, koloru, kultury i religii. Chyba troche potrwa, zanim uksztaltujemy sobie jakas zdecydowana opinie na tema Malezjii.

środa, 11 stycznia 2012

Malezja welcome!

Po mocno meczacym maratonie, nareszcie docieramy do upragnionego Sadao, miasteczka granicznego Tajlandii z Malezja.Jeszcze po tajskiej stronie widac wplywy zza barierki granicznej. Pojawilo sie sporo muzulmanow, zmienil sie asortyment sklepikow (nagle na polkach znajdujemy sporo slodkiego pieczywa, o ktorego istnieniu juz zdazylismy zapomniec) i sama miejscowosc jaest jakby troche odstajaca zabudowa od pozostalych. Poniewaz jest to pierwsza przeprawa graniczna na motorach jestesmy troche zdezorientowani. Slyszelismy o jakichs formalnosciach i dokumentach, ktore powinnismy wypelnic, jednak nikt nie jest w stanie nam wyjasnic o co dokladnie chodzi. Pada deszcz, my jestesmy zmeczeni, zapada zmrok, a to wszystko trwa w nieskonczonosc. kazdy z celnikow przedstwia nam swoja opcje, a kazda z nich jest przeciwienstwm poprzedniej. W koncu po prostu przejezdzay, praktycznie zignorowani przez granicznikow. Dopiero po malezyjskiej stronie wiedza cokolwiek wiecej. Wykupujemy specjalne ubezpieczenie, dostajemy tymczasowa malezyjska rejestracje, jakos udaje sie nam przeskoczyc fakt, ze Antek nie ma uprawnien na prowadzenie motoru i ostatecznie, legalnie wjezdzamy do Malezji. 
Naszym pierwszym, naprawde duzym zaskoczeniem, jest liczba kobiet w chustach na glowach. Wiedzielismy o przewadze muzulmanow w tym spoleczenstwie, ale i tak jestesmy w szoku. Czujemy sie z Ada nieswojo, a nasza dziwnosc jest o tyle wieksza, ze w miasteczku w ktorym nocujemy raczej nioe widuje sie turystow. 
Milym zdziwieniem sa za to ceny paliwa w wysokosci 1,9 Ringita, co stanowi rownowartosc 1,9 zl. To bardzo dobra wiadomosc, zwlaszcza ze dla kontrastu noclegi sa drogie.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Na Poludnie


Podejmowanie dużych i trudnych decyzji w ciągu kilku minut staje się naszą specjalnością. Ale spokojnie, nie kupujemy samochodu, ani żadnych innych pojazdów. Te, które posiadamy zupełnie nam wystarczają. Tym razem naszą dużą decyzja była zmiana planu podróży i zamiast zostać przez kolejny miesiąc na tajskich plażach postanowiliśmy w ciągu 5 dni pokonać 1200 km i dostać się do Malezji, zanim skończy się nam prawo legalnego pobytu w Tajlandii. Może nie wydaje się to dużo, po rozłożeniu na kilka dni, ale biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności drogowe, atmosferyczne, fizyczne i psychiczne, jest to dla nas męcząca i wymagająca wiele cierpliwości i sił przeprawa. Nie wykańczając się do maksimum, z przerwami na tankowanie i jedzenie, jadąc z rozsądną prędkością, tzn około 70 na godzinę, robimy dziennie 200 km. 


Zdarza się nam trochę mniej jeśli droga jest w kiepskim stanie lub wstaniemy zbyt późno, ale zdarza się też dużo więcej. To zwykle wtedy, kiedy wiemy, że noc spędzimy w guesthouse'ie i nie musimy tracić czasu na szukanie miejsca do rozbicia obozu. Tak czy inaczej decyzja ta oznacza dla nas najbliższe kilka dni w drodze. 

09.01.12  
Po 3 dniach nieustannej jazdy, spania pod chmurka i palma, zakotwiczylismy na 2 dni w Nakhon Si Thamarrat. Wszyscy potzrebowalismy odpoczynku i przespania sie w wygodnym lozku. Im bardziej jestesmy zmeczeni fizycznie, tym gorsze nastroje nas dopadaja, wiec dla dobra ogolu trzeba zrobic pauze. 
Na krotka chwile do nszego grona dolaczyl takze Martin. Czech, wychowany w USA, od 15 lat mieszkajacy w Azji, a od 2 w Tajlandii. Ciekawa postac, rozmawiamy z nim troche po polsku, troche po angielsku i wymieniamy sie doswiadzceniami. Najciekawsze w tym tym wszystkim jest to, ze on takze jedzie z Chiang Mai na motorze tego samego modelu, co my:-) Pierwszy raz mamy dowod, ze nie jestesmy jedynymi szalencami w tej czesci swiata!

 

czwartek, 5 stycznia 2012

Erawan i Kanchanaburi


Kiedy wieczór zacznyna się o godzinie 18, a słońce wstaje po 6 rano. Kiedy Twoim domem jest moskitiera rozstawiona nad brzegiem rzeki, najlepszą metodą na przetrwanie ciemności jest sen. 
Śpimy codziennie około 10 godzin, a kiedy o 7 dzwoni budzik chcielibyśmy spać dalej. Niestety, podróżowanie to nie wakacje, to ciężka praca i nie ma czasu na lenistwo. Zaraz po przebudzeniu trzeba na nowo zapakować do plecaka mate i śpiwór, ubrania i wszystkie drobiazgi. Trzeba złożyć i wysuszyć mokry od rosy namiot. Następnie wszystko należy zapakować na motor, zabezpieczyć linkami i łańcuchami i na takich właśnie zajęciach mija 1,5 godziny z naszego poranka. Potem wsiadamy na motory i pokonujem pierwszy odcinek trasy lub (jeżeli śpimy w Parku Narodowym) oglądamy miejscowe atrakcje. Dopiero około 11 robimy sobie przerwę na śniadanie, które zazwyczaj składa się z wodnistej zupy z makaronem i kawy. Czasem zdarzy się nam ryż z kurczakiem lub z jajkiem, bywa również z dodatkiem warzyw. Mamy już powyżej uszu obu zestawów śniadaniowych, ale jak już pisałam, podróże to nie wakacje, tu trzeba swoje odcierpieć. 
Dzisiejszy dzień rozpoczął się standardowo, od wszystkich wspomnianych obowiązków, ale także od wycieczki do wodospadu Erawan. Strasznie drogo nas to kosztowało, więc wodospad nie miał wyboru, musiał być niezwykły. 



Erawan jest dokładnie rzecz ujmując siedmioma przełomami rzeki na długości 1,5 km. Każda z siedmiu kaskad tworzy baseny, małe groty i tarasy po których można spacerować, w niektórych da się popływać, zrobić sobie masaż pod spadającym strumieniem wody. 
Dzięki wczesnej godzinie jesteśmy jednymi z pierwszych osób pluskających się w błękitnej kąpieli, jednak kiedy wracamy już do motorów mijamy po drodze 3 wycieczki Rosjan w klapkach, kostiumach, z reklamówkami pełnymi przekąsek i piwa. W sumie około 150 turystów w najbardziej komercyjnym wydaniu. Na szczęście zdążyliśmy przed nimi. Teraz ruszamy do Kanchanaburi obejrzeć słynny filmowy most na rzece Kwai, przy budowie którego zginęły setki osób. Do dzisiaj działa 40 km fragment linii kolejowej, budowanej podczas japońskiej okupacji w 1942 roku, rękami alianckich jeńców wojennych. Kolej ta biegnie do birmanskiej granicy i nazywana jest "koleją śmierci".


wtorek, 3 stycznia 2012

W drodze do Kanchanaburi

 02.01.2012
Jedziemy. Powoli, ale uparcie w kierunku poludniowych plaz. Nasze pupy i kregoslupy zaczynaja odczuwac godziny spedzane codziennie na motorach, ale dajemy rade. Pogoda zmienia sie z kazdym kilometrem i na wlasnej skorze odczuwamy coraz goretszy klimat. Bluzy znowu mozemy spakowac do plecakow. W drodze dni staja sie do siebie podobne, rozni je tylko zmieniajacy sie krajobraz. Coraz czesciej jedziemy rozleglymi rowninami, wsrod plantacji trzciny cukrowej, nad rzekami i przez pastwiska.
Nocleg znajdujemy dzisiaj w dziwnym miejscu. Wyglada jak zaniedbane, zapomniane miejsce kultu, ze specjalna komora do palenia trumien. To oczywiscie nasza interpretacja, ale kazdemu z nas, zgodnie, to samo skojarzenie przyszlo na mysl, wiec cos w tym musi byc.

03.01.2012
Dzien na motorkach, z krotkimi przerwami, a nocka w Paru Narodowym. Lubie to! We wszystich parkach, w ktorych dotychcczas nocowalisy, ludzie byli bardzo pomocni i bardzo otwarci. Znowu dostalismy dach nad glowa i mozliwosc upichcenia kolacji. Gdyby nie szczury byloby idealnie, zwlaszcza, ze nastepnego dnia rano moglismy jeszcze przed sniadaniem obejrzec tutejszy wodospad.

04.01.2012
Wodospady i Parki Narodowe staja sie nasza codziennoscia. Dzisiaj nocujemy w P.N. Erawan. Tym razem nie jest tak milo, poniewaz musimy slono za ten nocleg zaplacic, ale za to rozstawiamy nasze moskitiery w altance, nad sama woda rzeki Kwai (tak, to ta rzeka, prosto z filmu "Mosta na rzece Kwai").



niedziela, 1 stycznia 2012

Nowy Rok w Lampang

Lampang jest mala miescina, niezbyt chetnie odwiedzana przez turystow, niezbyt wiele oferujaca, ale za to bardzo przyjazna. W sam raz na niewielka sylwestrowa imprezke. 
Zaopatrzeni w niewielkie, na polskie mozliwosci, zapasy alkoholu rozpoczynamy drinkami w naszym hotelowym pokoju, ktory bardzo przypomina szpitalna sale, brakuje tylko kroplowek przy lozkach. Dalsza czesc nocy mielismy spedzic na placu w centrum miasta, gdzie trwa dosc nedzny koncert, a publika zasiada na plastikowych krzeselkach i wyglada jak zahipnotyzowana lub uspiona. Nie tego sie spodziewalismy.
Potrzebujemy odrobiny szalenstwa, zwlaszcza, ze to nasza pierwsza imprezka w tej podrozy. Na szczescie znajduejmy przyjemny pub, gdzie nawet udaje sie nam troche potanczyc i doczekac do polnocy. Jestesmy bardzo zaskoczeni, bo tutejsze swietowanie Nowego Roku nie rozni sie od sobotniej nocy. Restauracje i puby sa czynne, nocny market dziala na pelnych obrotach. Troche to dla nas dziwne, ale sami nie tracimy humoru i po fajerwerkach wracamy na dalsza czesc baletow do naszego pokoju. Muzyczka z komputera, tance i walki na poduszki! Bardzo udana noc:-)