środa, 30 listopada 2011

Yangon dzien 2- ostatni

Ostatni dzien w Myanmar poswiecamy na zwidzanie jego najwiekszej metropolii. Chyba nikt z nas nie ma na to zbyt wielkiej ochoty, to miasto jakos od samego poczatku nas odpycha. Mimo to ruszamy!
Na pierwszy ogien: Bogyokee Aungsan Market. Jest to targowsiko, gdzie mozna uszyc sobie nowa kreacje, do tego dopasowac diamentowy naszyjnik, a na koniec kupic pamiatki z kazdego z turystycznych miejsc w Birmie i zajesc to miska ryzu z dodtakami. Mowiac krotko- jest tu wszystko.Niestety nasze zakupy musimy ograniczyc do malego magnesu do naszej lodowkowej kolekcji:-)
Nastepny punkt programu, to Shwedagon Paya. Jest to miejsce rownie wazne dla tutejszych buddystow, co dla Polakow- katolikow Czestochowa, a moze nawet Watykan. Swiatynia jest oczywiscie ogromna, a w zasadzie jest to kompleks swiatynny z ogrodem, wieloma mnieszymi swiatyniami i ogromna, zlota stupa po srodku wewnetrznego dziedzinca. 
Gabaryty tego miejsca sa imponujace, ale kolejny zestaw stup, wiezyczek pomalowanych tandetna, zlota farba juz nas nie zachwyca. To miejsce powinno sie obejrzec tuz po przylocie do Birmy, wtedy pewnie odczucia sa inne. Poza tym, czy mozna sie nie wkurzyc, ze jako biali, musielismy zaplacic po 5 dolarow za wstep, a wszyscy inni weszli za darmo!!!! Trafia mnie cos jak o tym mysle!
Wymeczeni swiatyniami ewakuujemy sie w kierunku jeziorka Kandawgyi. Jest ono polozone w samym sercu Yangonu, a teren w okol jego brzegow zaadoptowano na bardzo przyjemny park z drewnainymi mostkami i zadbanymi kwiatkami. Za wstep oczywiscie jest oplta, ale udaje sie ja ominac wchodzac do parku przez taras pobliskiej restauracji (to w sumie dosc ciekawe, ze kombinujemy jak tylko sie da zeby nie zaplacic 2 dolarow za wstep, a w restauracji przez ktora wchodzimy zostawiamy w sumie okolo 30$, bo zamarzyla sie nam pizza, ktora tutaj jest towarem luksusowym). 
Park i jeziorko sa warte darmowego spacerku, chociazby po to, zeby zobaczyc tych wszystkich zakochanych. Do tej pory wisywalismy wpatrzone w siebie pary jedynie w teledyskach, ktore puszczane sa w autobusach dlugodystansowych. Nawet za brama parku, pary te wygladaja na mocno zawstydzone swoja bliskoscia, ale to chyba jedno z niewielu miejsc, gdzie pozwalaja sobie na trzymanie sie w objeciach. Wiekszosc z nich uzyqz parasolek przeciwslonecznych, aby skryc sie przed oczami przechodniow. A przeciez tylko trzymaja sie za rece lub siedza objeci na laweczce! Wyglada to dziwnie, ale uroczo i po raz kolejny przypomina mi o przepasci kulturowej pomiedzy nazymi krajami. 
Na zakonczenie dnia przechadzamy sie po czyms w rodzaju nadrzecznego bulwaru. W rzeczywistosci jest to niewykonczona droga, a widok na rzeke zaslania wysoki, blaszany plot i stoczniowe hangary.Mozemy za to podziwiac kolonialne gmachy, ktore w przeszlosci mogly byc na prawde niesamowite. Teraz sa mocno podniszczone i chyba od 100 lat nie byly odswiezane. Tym wlasnie bulwarem docieramy do Chinatown, gdzie w okolicach 19 ulicy wydajemy resztki kyatow na kolacje i owoce.
Dziwnie mi z mysla, ze to koniec...

wtorek, 29 listopada 2011

Yangon dzien 1

Spedzilismy naplazy Chaungta tydzien i w tym krotkim czasie zdazylam przywyknac do tego miejsca i je polubic. Mam wrazenie, ze ludzie, ktorzy tam pracowali (i mieszkali jednoczesnie) tez do nas przywykli. Za to dzisiaj, wsiadajac do autokaru w kierunku Yangonu, czuje sie jakbym wracala z wakacji do domu... a przeciez nasza podroz trwa dalej.
Droga do Yangonu powinna nam zajac 7 godzin, ale tym razem w klimatyzowanym autokarze, wiec liczymy na luksusowa podroz. Nic bardziej mylnego! Zaden, nawet najbardziej luksusowy pojazd nie jest w stanie wygrac pojedynku z tutejszymi drogami
i gorskimi zawijasami. Nasze bledniki doslownie dostaja obledu i wszyscy poza Antkiem, ktory spokojnie czyta ksiazke (na dodatek ksiazke na temat historii chirurgi, rozdzial
o amputacjach przeprowadzanych bez znieczuleni i tym podobnych okropienstwach), przez te 7 godzin staramy sie z calych sil nie zwrocic sniadania.
Razem z nami, w autokarze, jedzie grupa nastolatkow. Musza to byc dzieciaki z bogatych (pewnie wosjkowych) rodzin, sadzac po ciuchach, telefonach i aparatach. Zastanawiam sie, jak oni widza ten kraj, jake jest ich zycie i czy widza, jak zyja inni.Czy z klimatyzowanego autobusu dostrzegaja tych prostych, biednych ludzi pracujacych przy drodze? Czy ich Birma jest tym samym krajem? Jak wygladaja ich domy, ich codziennosc? 

Yangon. Dzisiaj, to miasto robi na mnie zupelnie inne wrazenie niz za pierwszym razem. Zdecydowanie lepsze, ale nie jestem pewna czy to zasluga miasta, czy tego, ze przywyklam do widoku zatloczonych ulic, zgielku i smieci, brudu. Juz mnie to nie straszy, nie dziwi. Zaskakuje mnie za to cena noclegu w guesthousie Mahabandola, przy ulicy o tej samej nazwie. Pokoje, to pudelka bez okien. Wspolna lazienka jest na tyle obrzydliwa, ze odpuszczam sobie dzisiejszy prysznic, a cena za jedna noc, to 9 dolarow!

P.S. Moja Mama ma dzisiaj urodziny!!! Sto lat Mamus! 

poniedziałek, 28 listopada 2011

Chaunghta Beach dzien 6 i 7

27.11.11.
Lenistwo, lenistwo i jeszcze raz lenistwo. Lezakujemy, wcinamy krewetki i ryby na patykach, sprzedawane na plazy przez dziewczyny z wielkimi koszami na glowach. Melodia, jaka wyspiewuja zachecajac do kupna ich towarow utkwi mi w glowie na dlugo.
Grupka Hindusek prosi nas o wspolne zdjecie. Przez nastepne 10 minut pozujemy z przyklejonymi usmiechami, a kazda z dziewczyn chce miec z nami osobna fotke. Ciezko byc gwiazda/ malpka w zoo:-)

28.11.11.
Ostatni dzien na rajskiej plazy i jeden z ostatnich w Birmie.
Ciekawe czy jeszcze kiedys bede miala okazje zjesc na sniadanie rybna mohinke? Ciekawe czy wroce tu kiedys aby sprawdzic, czy kobiety nadal nosza na swoich glowach kosze z jedzeniem, kamieniami, praniem? Ciekawe jak dlugo jeszcze drogi beda budowane z recznie lupanych kamieni? Ciekawe kiedy ci ludzie zacznadostrzegac w jak wielkim brudzie zyja, jak ogromne sterty smieci ich otaczaja i czy cos z tym zrobia? Ciekawe kiedy zrozumieja, co oznaczaja uwielbiane przez nich swastyki, nosozne na koszulkach, naklejane na motorach?
Czy za 10 lat beda mieszkali w chatkach z palmowych lisci? Czy ci biedni ludzie beda nadal tak zyczliwi i usmiechnieci kiedy zaleje ich fala turystow z zachodu? 
Chcialabym kiedys to sprawdzic, a im zycze, aby nie zatracili sowjej autentycznosci, ktora sprawia, ze ten kraj wydaje sie tak niezwykly, choc czesto brudny i biedny.

To chyba dzisiejszy wypad  na pobliska wyspe  skierowal moje mysli w takim sentymentalnym kierunku. Widzielismy rybacka wioske, gdzie przed kazda chata, na babusowych rusztowaniach suszyly sie ryby, w blotku taplaly sie wlochate swinki, a kobiety plotly rybackie sieci. Zycie w takich miejscach jest w 100% uzaleznione od natury i wszyscy sie temu podporzadkowuja. Mysle, ze sa szczesliwi.

sobota, 26 listopada 2011

Chaunghta Beach dzien 5

W koncu troche aktywnosci! Wybralismy sie na rowerach zbadac plaze na polnoc od Chaunghta. Od poczatku nie bylo latwo, poniewaz Azjatyckie rowery nie sa produkowane na nasze gabaryty, a juz na pewno nie na Antka. Do tego spadajace lancuch i kapec w tylnym kole (to tez u Antka) nie pozwolily nam wyruszyc przed najwiekszym upalem. 
Zamierzalismy jechac plaza, po ubitym piasku, okolo 3 godziny na polnoc, zrobic sobie przerwe w poludnie, a kiedy slonce oslabnie- wracac. Okazalo sie jednak, ze przyplyw jest tak duzy, ze nie mozemy jechac plaza. Zmusilo nas to do skorzystania z lokalnej sciezko- drogi, tak kamienistej, ze poz ejsciu z roweru czulismy nadal, jak wszystkie wnetrznosci w nas podskakuja.
Po dwoch godzinach przeprawy doieramy do male osady, polozonej u ujscia rzeki. Znajdujemy duze drzewo (duzy cien) i rozkladamy sie tam na najblizsze godziny. Woda jest lazurowa i pzrejrzysta. Antek i Slawek probuja upolowac ryby na bambusowe patyki, znowu chill out.
W drodze powrotnej Antek znowu lapie kapcia w tylnim kole, wiec ostatnie 3 km musimy pokonac pieszo. Zdecydowanie mamy dosc rowerow na jakis czas.
Na szczescie czeka na nas pyszny obiadek u Williama. Za 8 dolarow wciagamy Red Snapper'a i talerz abalon'ow. Nie mam pojecia jak te cuda nazywaja sie po polsku, ale wiem, ze warto ich sprobowac.

piątek, 25 listopada 2011

Chaunghta Beach dzien 4

Dzien zapowiada sie ciekawie. Rano dogadujemy sie na migi z tutejszym rybakiem (ktory jest gluchoniemy) i umawiamy sie na wspolny polow ryb, ktore potem maja zostac dla nas przyrzadzone. Dolacza do nas Anglik poznany na lodzi do Hpa- an i Chinczyko- Amerykanin. Kiedy docieramy do lodzi, okazuje sie, ze nie nalezy ona do naszego rybaka, a jest czyms wrodzaju regularnego promu kursujacego na Biala Wyspe. Samo polowanie ma sie odbyc przy brzegach wysepki, ale za bardzo wysoka dodatkowa cee, o ktorej do tej pory nie bylo mowy. Rezygnujemy z tej zabawy, ale na szczescie mamy ze soba maski i rurki i cale popoludnie spedzamy na snorkeling-u. Pod woda otwiera sie przed nami zupelnie nowy, cudowy swiat. Postanawiamy nawet kupic sobie wlasne maski i powtarzac to w kazdym mozliwym miejscu.

czwartek, 24 listopada 2011

Chaunghta Beach dzien 3

Urodziny Ady i Ingi:-) Przy sniadaniu wreczamy im prezeny, ktore udalo nam sie kupic jeszcze w Bagan.
 Jest to tez nas ostatni wspolny dzien z Inga i Konradem. Bedzie nam dziwnie bez nich:-(

środa, 23 listopada 2011

Chaunghta Beach dzien 2

Kolejny dzien lenistwa na plazy i objadania sie owocami morza. 
Wieczor spedzamy na tarasie naszej hotelowej restauracji, na samej plazy. Wszystko jest tu cudowne, nawet brak pradu nam jakos specjalnie nie przeszkadza:-)

wtorek, 22 listopada 2011

Chaunghta Beach dzien 1

Od dzisiaj mamy prawdziwe wakacje. Piaszczysta plaza, palmy, skaly i morze, a wlasciwie Zatoka Bengalska.Znajdujemy sobie skale, ktora rzuca na tyle duzy cien, ze mozemy rozlozyc sie tam na kocu, a jednoczesnie jest na tyle oddalona od wioski, ze plaza w zasiegu wzroku nalezy tylko do nas. Woda jest idealna: ciepla, ale chlodzaca. Na brzegu biegaja stadka krabow, a cala plaza jest podziurawiona jak sitko ich malutkimi kryjowkami. Caly zien spedzamy na totalnym lenistwie i spiekamy sie jak krewetki. CUDOWNIE!!!

poniedziałek, 21 listopada 2011

Hpa- An dzien 2

Hpa- an jest polozone w bardzo malowniczej okolicy. Jest tu dosc egzotycznie, po roslinnosci wyraźnie widać południowy klimat. Samo miasteczko zachowało jeszcze kolonialny charakter, polozone nad rzeka Thanlyin, z górami na horyzoncie, robi na mnie pozytywne wrażenie.
Plan na dzisiaj obejmuje odwiedzenie co najmniej 3 jaskiń. Wynajmujemy prawie nowego tuk- tuka, ktory przez caly dzień wozi nas z jednego miejsca na drugie. Przejazdzka wsrod ryzowych pól, które sa tak soczyście zielone, ze az ciezko oderwać od nich wzrok jest bardzo przyjemna. Kierowca kupuje nam tez butelkę słodkiego sojowego mleka dla ochłody i tak sobie zwiedzamy okolice.
Na rogatkach miasta nasz kierowca zostaje zatrzymany przez strażnika, który odbiera od niego kopie naszych wiz i paszportów. Pierwszy raz na własnej skórze doświadczamy istnienia Wielkiego Brata, który śledzi kazdy nasz krok, chociaż szlak naszej podroży mozna bez problemu prześledzi także dzięki przesadnie szczegolowym formularzom meldunkowym w guesthouse'ach. 

Pierwsza z jaskiń, to Bayin Nyi. Na terenie do niej przylegającym wybudowano swiatynie oraz basen, który zatrzymuje wode wyplywajaca z tutejszego gorącego zrodla. Opłukanie stop w tej cieplej wodzie nie bylo niczym przyjemnym w tym upale. Wnętrze jaskini, a przy najmniej jej glowna, największa komnata pelna jest gipsowych posazkow Buddy pomalowanych zlota farba. Straszny kicz, ale juz zaczelismy do tego przywykać. Mnich pilnujący wejścia kaze nam sciagnac buty i zwiedzać skalne, wilgotne wnetrze, z kupami nietoperzy na posadzce na boso. Nie ma za to nic przeciwko temu, ze stadko malp urzadzilo sobie plac zabaw z tej swiatyni i dosłownie, wlaza Buddzie na glowe. No coz....

Na szczescie jaskinia warta jest ubrudzenia stop. Ma piekne sklepienia i kolorowe skalki. Jestesmy zauroczeni.
Drugi punkt trasy, to niewypal. Kierowca nie uprzedil nas o dodatkowej oplacie czyhajacej przy wejsciu i na zlosc wszystkim zerujacym na turystach rezygnujemy z wejscia do srodka.
Ostatnie miejsce do ktorego sie wybieramy, to jaskinia Saddan czyli Krolewski Slon. Do jej nazwy nawiazuje dwa ogromne kamienne slonie strzegace wejscia do groty. Aby tam dotzec jedziemy przez wioski, ktore wygladaja, jakby czas sie tu dawno zatrzymal. Pojawia sie coraz wiecej pol ryzowych zalanych woda, gorskie przelecze, gdzie nagle robi sie chlodno i mozna poczuc sie przez chwile jak w samym sercu dzungli. Nasz tuk- tuk zatrzymuje sie w miejscu, gdzie urywa sie droga, a bambusowy mostek nie jest wystarczajaco szeroki, ani stabilny, zeby po im przejechac. Do jaksini mamy  15 minutowy spacer w nieziemskiej scenerii (kojarzy mi sie z widoczkami z filmu "Malowany welon").
W drodze z Hpa- An do Yangon
W jaskini jest przyjemnie chlodno i tak jak w poprzedniej w pierwszej, ogromnej czesci znajduje sie mnostwo posazkow. Mijamy je i z latarkami na glowach wchodzimy w glab. Pomimo siwatelek, ktore mamy ze soba trzymamy sie blisko, potykajac co kilka krokow. Jest troche strasznie i wyobraznia zaczyna mi dzialac na wyokich obrotach, ale jestesmy bardzo ciekawi, co kryje sie dalej. Kamienie, stalaktyty, dziwne ksztalty, wszystko wydaje sie niesamowite w slabym swietle latarki. W pewnym momencie cala jaskinia rozblyska swiatlem jarzeniowek. Oznacza to, ze ktos przy wejsciu zaplacil za oswietlenie drogi. Teraz idzie sie latwiej, ale mniej klimatycznie. Mimo to, znowu wpadamy w zachwyt, kiedy okazuje sie, ze na koncu sciezki znajduje sie drugie wyjscie z jaskini, a za nim male jeziorko, pola i gory. olejny raz czuje sie w filmowej scenerii.

Wieczorem opuszczamu Hpa- an i w sumie, okolo 18 godzin spedzamy w podrozy, w drodze na zachodnie wybrzeze. 

niedziela, 20 listopada 2011

Hpa- an dzien1

Dzisiejszy dzień spędzamy na drewnianej lodzi, płynąc w gore rzeki, w kierunku Hpa- an. jest nas dziesiątka. Nasza szóstka, dwójka Francuzów, Anglik i dziewczyna z Izraela, która zdecydowała się dołączyć dzisiaj rano. Widoczki sa przyjemne, ale za cenę, jaka musieliśmy zapłacić, mogłyby być powalające. Po drodze zatrzymujemy się w dwóch maleńkich wioskach. Pierwsza jest po prostu przyjemna wioska, z klasztorem i pagoda, jakich wszędzie pełno. Natomiast drugi przystanek okazuje się dla nas dużo ciekawszy. W poszukiwaniu toalety, pakujemy się z Ada na teren klasztoru buddyjskiego, a za nami Inga, Antek i Konrad. Wzbudzamy ogromne zainteresowanie i już po chwili pojawia się mnich, który bardziej na migi niż po angielsku sugeruje, ze powinniśmy się wdrapać na klasztorna wierze. Po obejrzeniu panoramy prowadzi nas do głównego budynku. W jednym kacie, mali mnisi oglądają telewizje, pod główna ścianą stoi ołtarz z posagiem Buddy, a w pomieszczeniu obok siedzi grupka kobiet i mnichów, chyba coś jedzą. Część sali jest lekko podwyższona. Z nogami skrzyżowanymi po turecki, w bordowej mnisiej szacie, siedzi tam starszy pan i wygląda na ważnego. To on wydal polecenie, aby oprowadzono nas po klasztorze i zaproszono do środka. Chyba na serio jest ważny, bo wszyscy nad nim sączą. My staramy się traktować sytuacje z jak największą powaga, chociaż momentami nie jest łatwo. Zostajemy usadzeni na podłodze wokół mistrza (dziewczyny o stopień niżej niż panowie) i rozpoczyna się standardowa seria pytań o pochodzenie itp, połączona z dokarmianiem nas ciastkami. Super fajna i super dziwna sytuacja.
 
Podobno jeszcze do niedawna w tej właśnie wiosce zamieszkiwał jeden z "wyższych ranga" duchownych w kraju, który był ogromnym zwolennikiem demokratycznych reform. Niestety już nie żyje, ale jego woskowe popiersie stoi za szybka w klasztornej szafie, a słyszałam gdzieś, ze podobno znajdują się tam tez jego szczątki. Takie plotki!

Po południo docieramy do Hpa- an i zatrzymujemy się w guesthous'ie Golden Sky, prowadzonym przez zwariowana babeczkę i jej męża. Wybraliśmy to miejsce na złość właścicielowi innego guesthouse'u- Soe Brothers, który z racji umieszczenia jego nazwy w przewodniku myśli, ze pozjadał wszystkie rozumy.

sobota, 19 listopada 2011

Mawlamyine dzien 3

Mawlamine ma swój urok, ale zdecydowanie nie jest miasteczkiem, które samo w sobie wystarczy, by zapełnić czas przyjezdnym. W poszukiwaniu wrażeń postanowiliśmy wybrać się do Nwa- La- Bo, gdzie w górach, znajduje się świątynia, na terenie której na 3 złotych kamieniach i 3 włosach Buddy umieszczono stupę. Brzmi to na tyle dziwnie, ze musimy sprawdzić to cudo. 
Aby tam dotrzeć wynajmujemy tuk- tuk i jedziemy nim do wsi Kyonka. To, ze dotarł na miejsce jest na pewno większym cudem niż świetlista karoca nad pagoda. Tempo jazdy i odgłosy silnika wyraźnie sugerowały, ze ten pojazd ma ochotę umrzeć. Znamy już te numery, bo zaledwie dwa dni temu w innym tuk- tuku zgubiliśmy coś , co Antek nazywa walem napędowym i chyba jest to coś, bez czego jechać się nie da.
W Kyonka, zamiast lokalsow oferujących swoje towary wychodzi nam na spotkanie dwójka Francuzów. Czekaja od kilku godzin na odjazd ciężarówki, która odwozi turystów do świątyni, a rusza tylko wtedy,kiedy jest pełna. Nasze pojawienie się oznacza odjazd!
Droga przez wzgórza, do świątyni jest ciekawsza niż sama świątynia. 
Największą korzyścią dzisiejszej wycieczki było spotkanie wspomnianych Francuzów i Anglika- Jamesa. Dzięki połączeniu naszych sil, jutrzejsza trasę do Hpa- An odbędziemy łodzią, w gore rzeki, zamiast autobusem:-)

piątek, 18 listopada 2011

Mawlamyine dzien 2

Od rana potworny upal, ale mimo to ruszamy na zwiedzanie okolicy. Na szczęście nasz Breez znajduje się tuz nad rzeka, idziemy wiec nad woda, rozglądając się jednocześnie za lodka, która podwiezie nas na Schampo Island (nazwa pochodzi od jednego z królewskich obrzędów, związanego z myciem głowy). Wysepka jest bardzo mała i bardzo blisko brzegu, także udaje się nam tam dostać bez problemu. Jest ona jednocześnie świątynią i klasztorem dla tutejszych mnichów. Jak to bywało do tej pory we wszystkich świątyniach, tak i tutaj musimy zdjąć buty przed wejściem, wiec wyspę zwiedzamy na bosaka.

W ciągu dnia wcinamy owoce na tarasie naszego guesthouse'e, bo jednak jest zbyt gorąco, żeby się ruszać. Ja dzisiaj poległam zupełnie. Leze w naszym pokoiku, pod wiatrakiem, który kreci się jak szalony i wegetuje (no,końca może nie do końca, bo trochę którego jednocześnie czytam trochę na temat birmańskiej historii). Antek, Inga i Konrad wybrali się na zwiedzanie miasta i pagody na wzgórzu, w skutek czego wrócili spieczeni jak raczki:-)

Po zachodzie słońca wybieramy się do "centrum". Dzisiaj wielka feta związana z obdarowywaniem mnichów nowymi szatami i prezentami. Wzdłuż głównej ulicy pojawiło się sporo kramów ze słodyczami, loteryjkami i innymi grami, a także scena.Zostajemy, żeby zobaczyć przedstawienie. Laczy ono w sobie Bollywood, szkolna akademie, muzykę disco i ludowe wycie trąbek i cymbałów, które przypomina dźwięki wydawane przez kota obdzieranego ze skory (tak przynajmniej sobie to wyobrażam). Wszystko jest mocno niedopracowane, niezgrane i chaotyczne. Aktorzy gubią kroki i zza kulis pokazują na nas palcami. Jest za to głośno, wesoło i kolorowo. Widocznie tak właśnie ma być, bo widzowie w okol nas wyglądają na bardzo zadowolonych.

Ciekawostki: właściciel naszego guesthouse'u, pobożny Chińczyk, którego nazwaliśmy Żółwiem, przy każdej okazji zasypuje nas religijnymi opowieściami. Pokazał nam nawet zdjęcia dokumentujące cud, jak miał miejsce niedawno w mawlamine. Otóż na niebie, nad główną pagoda, podczas pełni księżyca pojawiła się świetlna karoca w której zasiadał Budda. Zdjęcie rzeczywiście pokazywało dach pagody i świetlistą plamę na niebie. Nie chcieliśmy go uświadamiać, ze taki efekt można uzyskać za pomocą najprostszego aparatu cyfrowego…

czwartek, 17 listopada 2011

Mawlamyine dzien 1

Po około 20 godzinach spędzonych w autobusach docieramy na południe. No,może nie do końca jest to samo południe kraju, ale turyści nie maja pozwolenia na podróżowanie po terenach położonych poniżej.
Juz z okien autobusu dało się zauważyć, ze wjechaliśmy w inna strefę klimatyczna. Jest tu zdecydowanie cieplej, bardziej wilgotni, pojawia się coraz więcej egzotycznych roślin.
Mawlamine zdecydowanie nie jest mekka turystów, ale to akurat zupełnie nam nie przeszkadza. Do wybory mamy tylko kilka guesthouse'ow o zdecydowanie gorszym standardzie w stosunku do ceny niż w poprzednich miejscach. Zostajemy w Breez, ja rezygnuje nawet z obiadu. Pora odespać.

wtorek, 15 listopada 2011

Nyaung U/ Bagan dzien 2 i 3

Od rana pedałujemy na rowerach. Dzięki wskazówkom Witka (Polaka, który od wielu lat podróżuje po Azji, poznanego na dworcu w Bagan) udaje się nam nie przepłacić. 
Okolica jest wymarzona na przejażdżkę. Kilka kilometrów po asfalcie, a potem piaszczystymi ścieżkami, przez laki, pomiędzy niezliczona ilością pagód. Jest ich tak dużo i sa tak okazale, ze nie jesteśmy w stanie obejrzeć dokładnie wszystkich. Na wiele z nich można się wspiąć, a widok z góry zapiera dech w piersiach. 
Az do wieczora kręcimy się po okolicy, a tuz przed zachodem słońca wspinamy się na jedna z pagód aby obejrzeć kolorowe niebo. Niestety nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł. Pagodę, razem z nami obsiadły dziesiątki turystów.
Następnego dnia powtarzamy rowerowy wypad, zmieniamy tylko ścieżki. Przyda nam się trochę ruchu przed podrożą na południe. O 17 rozpoczynamy kolejna podroż, tym razem do Mawlamine. Z powodu tragicznego stanu tutejszych dróg i pojazdów, pokonanie nawet krótkich dystansów trwa wieki i jest bardzo męczące.

Wszyscy jednogłośnie stwierdzamy, ze Bagan jest niesamowite i warto zapłacić po 10 doalrow za wjazd na teren "gminy". Mozna także kupić tu niepowtarzalne pamiątki, w 100% wyrabiane ręcznie, często w wielopokoleniowych warsztatach, co nie trudno podejrzeć. Przeróżne bambusowe naczynia i pudełeczka, obrazki malowane piaskiem, rzeźbione posążki, , ręcznie tkane longyi i mnóstwo innych cudów. Gdybyśmy mieli dodatkowo po 260 dolców, moglibyśmy wznieść się balonem nad Starym Bagan i z góry podziwiać wszystkie pagody, rozmieszczone na przestrzeni 40 km2. Zal wyjeżdżać.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Naung-U i Bagan dzien 1

Z pociągu wysiadamy o 5 rano w Bagan. To była ciężka noc. Drewniana ławka, kołysanie, szarpanie i wstrząsy niczym podczas sztormu, do tego ludzie śpiący na podłodze pod naszymi nogami. Niesamowite doświadczenie, ale nie wiem jak szybko zdecydowałabym się na powtórkę. Moja największą trauma były biegające po wagonie myszy.
Po zarwanej nocy przez pól dnia śpimy i zbieramy siły na zwiedzanie cudnych okolic Bagan. Na koniec dnia wzmacniamy się owocowa kolacja na dachu guesthous'e Inwa.

niedziela, 13 listopada 2011

Mandalay dzien 3 (Amarapura, Sagaing)

U'Bens Bridge
Kolejny dzień w upalnym i tłocznym Mandalay. Jemy szybkie śniadanie  i łapiemy pick-up do U'Bens Bridge. Jest to most na rzecze Ayerwaddaya znany chyba najbardziej z okładki przewodnika Lonely Planet. Podobno jest najdłuższym drewnianym mostem na świecie, ale słyszałam tez, ze po prostu jest najdłuższym mostem z drewna tekowego. Konstrukcja mostu oparta jest na kilkumetrowych drewnianych palach, pomiędzy którymi ułożono deseczki o szerokości 10 cm. Jak na 200 letni staż trzyma się dość dobrze. Trochę szkoda, ze nie dotarliśmy tu o wschodzie słońca, kiedy mnisi wyruszają z jednej strony rzeki na druga po codzienna zbiórkę żywności, a mieszkańcy Amarapury maszerują do pracy. 
Przy okazji przechadzki po moście, z dziewczynami kupujemy bransoletki robione z suszonych pestek arbuza. Sa tam tez korale, torebki i inne cuda. Ludzie radzą sobie jak mogą wykorzystując to, co jest dostępne, nie marnując niczego, co daje im natura. 
Z Amarapury jedziemy jeszcze do Sagaing, gdzie wspinamy się na świątynne wzgórze, skąd rozciąga się super widok. Rikszarz, który podwozi nas w okolice wzgórza wie gdzie powinien się zatrzymać, abyśmy mogli uniknąć rządowej opłaty. To lubimy!
W drodze powrotnej do Mandalay, w kolejnym zatłoczonym pick- up'ie, młoda dziewczyna wciska mi na palec swoja "złota" obrączkę. Nie rozumiem dlaczego, ona nie potrafi mi wytłumaczyć, wiec pozostaje mi tylko podziękować.

Pociag do Bagan
Godzina 21.00, siedzimy w pociągu z Manadlay do Bagan w "ordinary class", co w europejskim standardzie wyglądałoby co najmniej jak -3 klasa komfortu. ( najbliższych godzin spędzimy na drewnianych ławeczkach w pociągu, który wygląda jakby służył raczej do przewożenia bydła niż ludzi. Czy już wspominałam, ze transportu publiczny jest tu największym wyzwaniem??

piątek, 11 listopada 2011

Mandalay dzien 1 i 2


Okolice hotelu A.D. 1
Mandalay. Kolejne ogromne miasto. Tak jak w Yangon wszyscy na siebie krzyczą i trąbią. Mieszkamy w "hotelu" A.D. 1 tuż przy pagodzie Eindawya (całkiem przyjemnie spaceruje się po jej dziedzińcu wieczorem). Sąsiednie uliczki są targowiskiem, ale nie sprzedaje się tu turystycznych pamiątek tylko suszone ryby, owoce, warzywa, przyprawy na kilogramy itd. Jeden dzień poświęcamy na zwiedzanie miasta, ale nie jest zbyt interesujące. 
Tuk- tuk
Najciekawsze było  przypadkowe spotkanie z kabaretem Moustash Brothers, słynnym ze swoich anty rządowych skeczy. Dzięki rozmowie z nimi w końcu dowiedzieliśmy się czemu państwo to nazywane jest Myanmar i Birma. 
Nazwa Birma pochodzi z okresu brytyjskich wpływów, tak samo określenie Rangon na dzisiejszy Yangon. Aby odciąć się od brytyjskiego panowania powrócono do dawnej nazwy wielu miast i państwa. (na skrzyżowaniu 28 z 84 pyszne jedzonko u Chińczyka- Min Min)

czwartek, 10 listopada 2011

Nyaung Shwe noc 3



Po całym dniu spędzonym na łodzi biegniemy na główną ulice naszej wioski aby znaleźć pick- up który zabierze nas do Taungyee, miasta oddalonego o 19 mil, gdzie odbywa się dzisiaj festiwal światła. Jest to doroczne buddyjskie święto, które obchodzone jest hucznie podczas pierwszej pełni księżyca po zakończeniu pory deszczowej. Nie do końca wiemy co dokładnie świętują, ale na pewno, tak jak wszystko w tym kraju jest to ściśle powiązane z Budda. Podobno tej nocy mają zostać wypuszczone w niebo ogromne lampiony. W okropnym ścisku jedziemy godzinę górska droga. Nawet rowerzyści wyprzedzają nasz pojazd, ale w końcu docieramy na miejsce. Szybko okazuje się, że możemy mieć problem z dostaniem się z powrotem do Nyaung Shwe, ponieważ wszyscy kierowcy wszelkich pojazdów biorą udział w festiwalu, który kończy się wielką impreza o 5 rano. Chętnie byśmy nawet zostali gdyby nie bilety do Mandalay, które już mamy kupione, a masz autobus odjeżdża około 5 właśnie. Główną ulica płynie tłum ludzi. Idziemy w tym samym kierunku, chociaż nie mamy pewności po co i dokąd. Wkrótce widzimy świetlny korowód. Setki osób że świecami, konstrukcje z drewna i papieru przed stawiające buddyjskie symbole, wszystko podświetlone niezliczoną ilością świec. Dowiadujemy się przypadkiem, że główną cześć festiwalu zaczyna się późno w nocy, 5 mil za miastem, na którą wybierają się dosłownie wszyscy! Zdaliśmy sobie sprawę, że to może oznaczać dla nas brak szans na powrót do hotelu. Prosimy o pomoc kobietę pracując w zakładzie z aluminium przy głównej ulicy. Ma na imię Piu. Nie jest to zadanie, które można wykonać w 5 minut więc zaprasza nas do siebie. Jest tam kilkanaście innych osób: niemowlaki, babcia, wujkowie itd. Wszyscy chcą nas ugościć najlepiej jak mogą. Zostajemy poczęstowani birmańską mleczną herbatą i słodkościami. Atmosfera robi się na tyle przyjacielska, że jedna z kobiet prosi nas abyśmy odwiedzili również jej dom.  Dom okazuje się willa, mają nawet własny komputer! Mąż naszej gospodyni handluje lekami, musi to być dochodowy biznes. Kolejny raz zostajemy poczęstowani herbatą i słodyczami, pada nawet propozycja noclegu. Kierowca zorganizowany przez Piu już na nas czeka. Szybka wymiana maili i w końcu wracamy.

Nyaung Shwe dzien 3

Ciezki i długi, ale niesamowity dzień.
O 8 rano wyplynelismy lodzia na jezioro Inle, które podobno ma 22 km dlugosci i 11 km szerokości. Lodka wygląda jak długie, drewniane canoe z ostro zakończonym dziobem. Wersja dla turystów ma dodatkowo zamontowany silnik, który wydaje dzwieki jak traktor bez tłumika, ale sprawnie pchaa nasza lodke do przodu.
Jezioro jest jeszcze cich i lekko zamglone. Mijamy rybakow wioslujacych w bardzo charakterystyczny da tego miejsca sposób (oplatają nogę w okol wiosla, stojąc na samym koniuszku lodki i w ten sposób odpychają sie). Co kilka minut spotykamy lodzie pene dzieciaków w bialo- zieonych mundurkach, plynacych do szkoly i dorosłych z pakunkami, którzy pewnie wybierają sie na targ do miasteczka. Czasem widzimy tez lodzie mnichów buddyjskich, w charakterystycznych bordowych szatach, z pojemnikami na jedzenie, które dostana od mieszkancow okolicznych wiosek.
W okol nas góry, rozowe lilie wodne i spokój i cisza (poza wyciem naszego silnika, który na szczescie czasem się zatrzymuje).

Nasza 7- godzinna wycieczka po jeziorze i jego odnogach:



  • Silver Smith w wiosce Ywama- maly, domowy zakład wytopu i obróbki srebra. Poza srebrem mozna tu znalezc biżuterie z brazu i bardzo popularnego w Birmie zielonego jadeitu. Jednak to nie bizuteria byla tu glownym punktem programu, a malowanie twarzy drewnem tekowym roztartym z woda. Taka zolta packę nakłada sie na twarz palcami i rozprowadza kawałkiem drewienka. Jest to ochrona od slonca, ale chyba dziala tez jako maseczka, bo wszystkie trzy (ja, Ada i Inga) po tym zabiegu mamy tak napięta skore na twarzy, ze zupełnie stracilysmy mimikę. Antek daje się za to skusić na kupno Longyi (kawalek materiału, okolo 2m x 80 cm, którym mezczyzni i kobiety oplatają sie, tworząc cos w rodzaju dlugiej spódnicy, jest to najpowszechniejsza czesc garderoby w tym kraju)
  • Inn Dein- przybrzeżna wioska w granicach której znajduje sie okolo 1200 pagód
  • Kobiety z "długimi szyjami" w wiosce Ywa- jeden z symboli Birmy, kobiety w tradycyjnych strojach, z długimi obręczami na szyjach i w czepkach mozna znalezc na co drugiej pocztowce i w każdym przewodniku. Zwój metalowych bransolet nienaturalnie wydlza szyje kobiet z plemienia Karen. Nie do konca jestesmy w stanie zrozumiec jaki jest cel tego zabiegu, ale podobno mialo to przysluzyc sie wierności malzenskiej???  Z reszta cala sprawa jest mocno podkręcona dla turystów, a biedne kobiety sa trzymane jak w zoo i wystawiane na pokaz za pieniadze. szybko uciekamy z tego miejsca.
  • Zakład tkacki w Inn Paw Khone- niesamowite miejsce, gdzie mozolna praca na drewnianych krosnach pwostaja tkaniny z lotosu, jedwabiu i bawelny.
  • Plywajaca wioska Nam Pan- idealny przykład zycia na jeziorze Inle. Ulice sa kanalami, a jedyne pojazdy tutaj, to lodzie. Trzeba to zobaczyć!!!
  • Fabryka cygar w Nam Pan- kilka nastoletnich dziewczynek kleci cygara z suszonych bananowa, ziol, przypraw i tytoniu. Zawijaja to w liscie posmarowane klejem ryzowym i dodają filtr z jakiegoś wlokna. Dziewczynki wygladaja jak zahipnotyzowane lub odurzone. Kolejne miejsce, gdzie przechodzą mi ciarki po plecach.
  • Pagoda Phaung Daw Oo- pagoda jak pagoda, w dodatku dziewczynom nie wolno podchodzic do posazkow buddy i obejrzec ich z bliska.
  • Kowal w Sea Kaung- dom kowala i jego warsztat jest jak ze starych filmów. Demonstruja, na czym polega proces wykuwania narzędzi. Głownie sa to przyrządy do naprawiania sieci rybacki i uprawiania ziemi, ale zdarzają sie także buddyjskie dzwonki, których dzwiek podobno roznosi w powietrzu slowa ich modlitw.
  • Plywajace ogrody w Kela- jest to chyba najbardziej charakterytyczna atrakcja tego jeziora. Plantacje pomidorów, które unoszą sie na wodzie zaopatrują w to warzywo/ owoc większa czesc kraju. Kiedy na jeziorze powstaje fala, cala plantacja kołysze sie razem z nia.
  • Buddyjski klasztor skaczących kotów- podobno tutejsi mnisi wyszkolili koty do skakania prze obręcze, ale nie udaje nam sie tego zobaczyć. Za to sam klasztor jest przyjemnym miejscem i możemy na chwile ukryć sie tu od slonca.

środa, 9 listopada 2011

Nyaung Shwe dzien 2

 Dziś, na wypożyczonych rowerach, zwiedzamy okolice jeziora. Lubię podpatrywać codzienność lokalsów, co tutaj jest bardzo proste. 
Większość domów zbudowana jest na palach, ściany i dach zrobione są z palmowych liści. Gotowanie odbywa się na paleniskach przed chatami, a mycie w jeziorze. Przy wielu domach, w bambusowych kojcach widzieliśmy czarne świnki i bawoły wodne z wronami na grzbietach, po szyję zanurzone w wodzie. Kobiety noszą na głowach kosze pełne przeróżnych towarów, mężczyni na barkach dźwigają ciężary z pewnością przewyższające ich wagę. Na kolację jemy naleśniki z kurczakiem i warzywami, a na deser z bananem. Pycha!

wtorek, 8 listopada 2011

Nyaung Shwe dzien 1


Po 9 godzinach w różowym autobusie, gdzie na 25 miejsc wcisnięto 40 osób, docieramy do Nyaung Shwe, nad jeziorem Inle. Turystyczna wioska z klimatem. 
Jest szczyt sezonu więc z trudem udaje nam się znaleźć pokoje, ale w koncu lądujemy w Remember Inn, gdzie jest czysto, a właściciel mówi po angielsku i chętnie udziela informacji. Pora odespac ta podroz w scisku, upale, kurzu i wrzasku radia. Transport publiczny jest sam w sobie przygoda:-)

poniedziałek, 7 listopada 2011

Yangon

No i jesteśmy w Yangonie. Lotnisko jest małe, ale standardem nie odbiega od tych europejskich. Czuje lekki stres, jak zwykle przy procedurach urzędowych, tutaj dodatkowo podsycony świadomością, iż jest to państwo sterowane przez wojsko, gdzie nawet najmniejszy błąd może słono kosztować. Na szczęście wszystko przebiega gładko i chwilę później siedzimy w rozkłekotanym busiku, który wiezie nas do centrum. 
Kierowca bardzo dobrze mówi po angielsku więc wypytujemy go o co tylko się da. Przy okazji uczy nas pierwszych birmanskich słów. Mingalaba- dzień dobry i Pelaule- ile to kosztuje? Dodatkowo wprowadza nas w aktualne realia i informuje, że nie musimy wymieniać pieniędzy na czarnym rynku, jak sugerował to przewodnik, a możemy to zrobić w banku lub większym hotelu. 
Okazuje się, że rząd w ostatnim czasie wprowadził trochę zmian dotyczących obcych walut i dostosował oficjalny kurs kyata do czarnorynkowego (1 usd= 750 kyat ). 
Sam Yangon z okna samochodu wygląda zupełnie inaczej niż się tego spodziewałam. To już drugie zaskoczenie tego dnia. Mnóstwo samochodów i motorów, które nadużywają klaksona i ignoruja zasady ruchu drogowego. Do tego jeżdżą po lewej stronie drogi z kierownicą także z lewej strony. Wszystko pokrywa gruba warstwa kurzu, a budynki w wwiększości są obdrapanymi, betonowymi gigantami. Jednak, co jakiś czas mijamy zielony skwer, jakieś jezioro i pagody, które trochę poprawiają wygląd miasta.  W końcu docieramy w okolice dworca kolejowego, wymieniany walutę (przechodzą tylko te dolary, które wyglądają jak prasowane i mają odpowiednią serię) i jemy śniadanie w jakimś podwórku. Z trudem przychodzi nam przełkniecie tej garstki ryżu, bo miejsce jest potwornie brudne, pomiędzy garnkani łażą psy, a talerze wyglądają na niemyte. Cóż, coś jeść musimy. 
Na dworcu mamy czekać na Inge i Konrada, którzy są w Yangonie od dwóch dni. Nie działają nam telefony, więc liczymy że się pojawia. Czekamy leżąc przed budynkiem dworca na naszych matach i czujemy, że jesteśmy nieustannie obserwowani. Wszędzie plączą się bezpańskie psy i leżą śmieci. Mało przyjemne miejsce. Na szczęście Inga i Konrad w końcu się pojawiają. Wspólnie decydujemy się wyruszyć w kierunku jeziora Inle i kilka godzin później siedzimy w autobusie, którym mamy pokonać cześć trasy.

niedziela, 6 listopada 2011

Bangkok instant cz2

Kolejny dzień i kolejna dawka wrazen i odczuć, na szczescie tym razem pozytywnych!
Cały dzień spedzilismy wloczac się po mieście. Poszczescilo sie nam trochę, ponieważ wlasnie dzisiaj Tajowie obchodzą jakieś ważne swieto (nie udało się nam dowiedzieć jakie) i wiele muzeów i swiatyn jest dostępna bezpłatnie. Przez miasto przelewają się tlumy ludzi, zarówno turystów, jak i pielgrzymów. Jest glosno, kolorowo i nie europejsko, a o to w koncu chodzi!
Jednak najbardziej mnie urzekają male waskie uliczki, mniej zatloczone, bo nic nadzwyczajnego na nich nie ma, ale autentyczne. Spacer taka uliczka mozna porownac do spaceru przez srodek czyjegoś domu. Zdecydowana wiekszosc budynków w takich miejscach, zamiast frontowej ściany na parterze ma cos w stylu odsuwanych do gory drzwi garażowych, które chyba zadko bywają zamykane. Umożliwia to obserwowanie wnętrz domów i zycia tam plynacego, co jest jedna z moich ulubionych metod poznawania nowych miejsc.
Na jednej z takich uliczek, w okolicach rzeki znajdujemy bardzo tani i bardzo klimatyczny Guesthouse. Jeśli zatrzymamy się ponownie w BKK, będzie to tutaj- 270 BTH za dobe/ 2 os.)
Wracając do zwiedzania... Uparlismy sie, ze bedziemy robic to na wlasnych nogach i nie damy naciagnac sie nagabującym nas co kilka metrów kierowcom taksówek i tuk- tuk'ow. Na szczescie odleglosci nie sa duze...
Na początek spacer nad rzeka Chao Phraya, plynaco przez samo centrum. Rzeka jak rzeka, ale na jej brzegach znajduje sie kilka ciekawych miejsc. Bardzo podobal mi sie obrazek w parku Santichaiprakhan, gdzie na podtopionym powodzia trawniku dzieciaki urzadzily sobie kąpielisko.
Warto także przejsc sie wspomnianymi wcześniej waskimi uliczkami w dzielnicy Ratchadamnoem, która sąsiaduje z rzeka.
Na koniec dnia zostawiliśmy sobie swiatynie: Saphan Phao i Loha Prasta. Obie, oglądane po zmroku, maja niesamowity klimat (Ciemno robi się okolo 17, wiec o zmrok nie jest tu trudno:-) oraz Golden Mount (Phukhao Thong Wat Sakhet). Ostatnia swiatynia znajduje sie na wzgórzu, otoczonym murami twierdzy, w dluz których ciągnie się targowisko. Do swiatyni wspinamy sie kamiennymi schodkami, przez sztucznie zaaranżowana dżungle, a z  nami setki pielgrzymów. Niesamowite wrażenie zrobił na nas dzwiek dzwonów, dzwonkow i gongów, które nie milkna, uderzane co sekundę przez kolejna osobę wspinająca się na gore.
Pora na prysznic i pakowanie. Jutrzejsza noc spędzimy na lotnisku wiec dzisiejsza toaleta musi nam wystarczyć na 2 dni. To znaczy, ze zaczyna się podroż:-)))

Bangkok instant cz1

Jest 6.00 rano, Bangkok.
Nie mogę spac, chyba głownie z powodu zmiany stref czasowych, a upal w tym nie pomaga. Pomimo, ze nasz Green Guesthouse niz znajduje się bezpośrednio na Khao San jest tu tłoczno i glosno. Na obu tych ulicach kroluja biali, którzy przyjechali w te okolice w poszukiwaniu tanej rozrywki lub taniego noclegu. Wygląda t jak wielka, niekonczaca się impreza, wylewająca się z pub'ow i klubów na ulice. Postanowiismy uciec od tego zgiełku i zobaczyć jak wygląda miasto poza Khao San. 
Pierwszym zaskoczeniem jest powodz, a wlasciwie jej brak. Jeszcze w Polsce i w Anglii docierały do nas makabryczne informacje na temat szalejącego tu zywiolu, a tu suchutko! Co prawda, na każdym kroku natykamy się na sterty worków z piaskiem, a wiekszosc sklepów i restauracji ma zamurowane wejścia do budynków do 1/3 wysokości, aby chronic sie przed woda. 
Okazuje się, ze centralna dzielnica miasta jest sucha, kosztem podtopienia pozostałych czesci miasta. Mieszkańcy obrzeży domagają sie rozebrania tam chroniących centrum, staraja sie robic to na własna reke. Do ochrony wodnych zapór zostało zaangażowane wojsko i policja, a to pogorszyło jeszcze bardziej nastroje społeczne. Sytuacja patowa.
Wczorajszej nocy, wybraliśmy się na rekonesans okolicy. Pierwsze wrażenie: stragany z lokalnymi przysmakami, ciuchami i tandetnymi lub używanymi gadżetami funkcjonuja tu przez cala dobę. No, moze "funkcjonuja", to za duzo powiedziane. Wiele osób zyje, w miejscu, gdzie handluje. Sprzedają to co wpadnie im w rece, a czes tego towaru z pewnoscia nie pochodzi z legalnych zrodel. Mozna tu znalezc używane telefony, złote zegarki, puste butelki i stare ubrania. Czego tylko dusza zapragnie! Sprzedawcy rozkladaja towar na kocach, bezpośrednio na chodniku, a sami klada się obok i tak koczuja w nocy. Przy tych swoich stoiskach gotują, jedzą i zalatwiaja wszystkie potrzeby fizjologiczne. 
Oczywiście nie wszystkie targowiska wyglądaja w ten sposób. W ciągu dnia pojawiają się zwykli handlarze, zycie nabiera kolorów i tempa, ale w nocy wygląda to wszystko przerazajaco. Co kilka metrów, mijamy spiacych na chodniku bezdomnych, trzeba uwazac zeby sie o nich nie potknac. 
Taki spacer dosc szybko i dosadnie uswiadomil nam czego możemy się spodziewać po tej czesci swiata, nie jestem tylko pewna, czy chce takie rzeczy ogladac zbyt czesto.

Bangkok instant cz3



 Kolejny dzień zwiedzania tajskiej stolicy za nami. Dzisiaj trochę trudniejszy, bo z całym ekwipunkiem na plecach. Przy około 35 stopniach nasze 10 kilowe plecaki wydają się potwornie ciężkie. Mimo to, udaje się nam zobaczyć Muzeum Narodowe, składające się z kilku budynków, w tym, tradycyjnej tajskiej chaty, niesamowitej świątyni, budynku z wystawa przedstawiająca zarys historyczny Tajlandii i kilku dodatkowych, zawierających najróżniejsze eksponaty. Z powodu powodzi nie wszystkie były czynne, ale te, które udało się nam zobaczyć, były bardzo ciekawe. Na terenie muzeum jemy też nasz pierwszy tajski posiłek. Jedzenie zupy pałeczkami jest lepsze od nie jednej diety.
 Będąc w Bangkoku nie można zapomnieć o odwiedzinach u 70 metrowego, leżącego Buddy w Wat Pho. Sam Budda robi wrażenie rozmiarem, ale prawdziwym dziełem sztuki jest otaczający go kompleks świątyń i stup.
Ostatni punkt dzisiejszego programu, to przeprawa przez rzekę do Swiatyni Switu- Wat Aro, moim zdaniem najladniejszej z dotychczas odwiedzonych.. Kolejne piękne miejsce z widokiem na miasto i mnóstwem schodów do pokonania.
Na koniec dnia próbujemy uzupełnić nasz sprzęt w centrum handlowym Siam, ale ta 8 piętrowa galeria handlowa nie jest przygotowana do zaspokojenia naszych oczekiwań.  W końcu, nieziemsko wymęczeni, układamy się do snu na tarasie widokowym lotniska Suvarnahbumi.

czwartek, 3 listopada 2011

Kilka slow na poczatek

Prowadzenie bloga w tej części świata nie jest łatwe. Okazuje się, że bez własnego komputera i bez dostępu do sieci jest to raczej niemożliwe, co chyba nikogo nie zaskakuje. Moim sposobem na niezaponmienie jest prowadzenie dziennika, a kiedy tylko pojawia sie internet przerzucanie zapiskow na bloga. Tak, tak- długopis i kartka zamiast klawiatury- takie rzeczy nadal się zdarzają.
Wiele miejsc, dni opisuje dość szczegółowo, co może być nudne dla osób, które czytają suchą relacje bez tła w postaci zdjęć, ale wszystkie te szczegóły są istotne dla mnie. Trzymam kciuki za wytrwałych, którzy podejmą się przebrnięcia z nami przez Azję.