poniedziałek, 14 maja 2012

Krótko o Konglor


Minęło już kilka dnia od naszej wyczynowej przejażdżki, a my nadal pozostajemy pod jej wrażeniem i opowiadamy o naszych przeżyciach Sławowi, który tez w końcu się jakimś cudem odnalazł. Przez chwilę baliśmy się, że pojechał za nami i utknął gdzies w górach, ale na szczęście tak się nie stało.




Naszym kolejnym celem jest obecnie jaskinia Konglor. Pomimo, że w ciagu tych ostatnich kilku miesięcy jaskiń widziałam na tyle dużo, że chyba na jakies 20 lat powinno mi wystarczyć, to na tą dałam się skusić. Jest o tyle niezwykłą, że nie da się do niej dostać w żaden inny sposób niż łodzią. Łódka mieści trzech pasażerów, sternika i nawigatora, który siedzi na dziobie i za pomocą reflektora wyławia z ciemności skalne przeszkody. Łódeczka jest wąska i bardzo chwiejna, ale jeśli siedzimy względnie nieruchomo można opanować jej kiwanie isę na boki. Co kilkadziesiąt metrów musimy wyskakiwać i razem z naszą załogą przepychać łódkę przez podwodne przełomy i skalne stopnie. 


Tunel, którym płynęliśmy ma około 7 km, a samo wnętrze tej jaskini przyprawia o zawrót głowy. Wygląda to tak, jakby góra pod którą się znajdujemy została aż po szczyt wydrążona od środka. Co ciekawe, ten szlak jest ne tylko atrakcją turystyczną, ale także szlakiem handlowym, który pozwala hodowcom tytoniu ominąć paskudne i nieprzejezdne drogi i przewieźć swój towar. 






To dla mnie dosyć niesamowite, że w tym kraju nadal dużo szybciej i wygodnie podróżuje się rzekami. W takiej sytuacji drogi idą w zapomnienie i jeśli nie prowadzą do większego miasta, nikt nigdy ich nie naprawia (lub nigdy nie zostały wybudowane).

wtorek, 8 maja 2012

Przygoda, przygoda...


Inwestycja w nowe kółka okazała sie zbawienna. Ukoiła nasze nerwy i zwięszyła komfort jazdy, ale przede wszystkim  uchroniła nas przed utknięciem na wieki  na górskim szlaku i przed rozpoczęciem koczowniczego życia jako smaotnicy żywiący się szyszkami i korzonkami.  A było to tak...

źródło utrzymania mieszkańców laosańskich wiosek



Przeczytaliśmy gdzieś, że ciekawą alternatywą dla jazdy na północ Laosu główną trasą, jest wybranie drogi krajowej szumnie oznaczonej numerem 1! Jeśli jakas trasa ma status drogi krajowej, czy nie sugeruje to, iż jej kondycja powinna być względnie dobra? Czy coś, co w ogóle zostało nazwane drogą i oznaczone na mapie powinno być szlakiem, po którym przynajmniej traktor mógłby przejechać? Otóż, nie! Wpakowaliśmy się w scieżkę, lub coś co kiedyś nią było, nie przygotowani do takuch wyzwań.  Bez prowiantu i zapasu wody, bez zapasu benzyny i porządnej mapy, gdyz coś takiego w Laosie nie istnieje. W dodatku wpakowaliśmy się w to bez Sławka, który dzień wczesniej postanowił przenocowac w innym miasteczku i złapać nas dopiero za dwie doby. 
Początkowow nie było nawet najgorzej, bo dorga jako taka istniała, mimo, że utopinoa pod warstwą błota, sięgającego nam po łydki. Jednak jadąc powoli, nawet wywrotki i pluskanie sie w tym błocku nie były niczym strasznym. Rzeczki, które musieliśy przekroczyć, także pocżątkowo nie były zbyt głębokie i mimo zerwanych mostów udało sie przez nie przejaechac bez żadnych problemów. Niestety, jak to mądre przysłowie głosi: „Im dalej w las tym więcej drzew”, z każdym kilometrem, pokonywanym z mozołem, droga stawał się coraz gorsza, coraz bardziej górzysta i coraz cześciej poprzecinana strumieniami, aż w końcu zniknęła zupełnie.
 Posuwaliśmy się z prędkością około 8- 12 kilometrów na godzinę, ścieżką, która byłaby godna alpinisty, walcząc z głazami, wodą, przedzierając się przez gąszcz bambusów. Scieżka w wielu miejscach znikała, aby zamienić się w skałę lub rwący potok. Znaczną częśc trasy pokonaliśmy pchając motor, zeskakując z niego i wskakując spowrotem, wyciągając go z kolein i błota. Dodatkowym wyzwaniem było podążanie  we właściwym kierunku, gdyz leśnych dróżek, w pewnych moemntach, było tak wiele, że wyboru dokonywaliśy sugerując się wyłącznie takimi wskazówkami jak kierunek geograficzny najbliższy przez nas obranemu. 
Po około szesciu godzinach tej męczarni udało się nam wydostać z gór i dotzreć w okolice jakiejś osady, gdzie nawet pojawiła się namiastka piaszczystej drogi. Z obliczeń wynikało, że do docelowgo miasteczka pozostalo nam zaledwie 20 km, także zdążyliśmy nabrać nadziei iż uda się nam przed nocą tam dotrzeć. Oj, jak wilekie było nasze zaskoczenie, kiedy nagle, ta już w miarę dobra dróżkach wpadła prosto do rzeki, rwącej i szerokij na około 150 metrów, z pięknym, starym, powalonym mostem! Chciało mi się płakać i krzyczeć, a do tego sońce wisiało już bardzo naisko nad naszymi głowami. Mimo wszystko zacisnęliśmy zeby i ruszyliśmy w poszukiwaniu jakiegoś alternatywnego rozwiązania. Straciliśmy na to cenny czas, ale udłao się znaleźć prom, który na dźwięk naszego szaleńczego trąbienia przypłynął z drugiego brzegu. 
Niestety, ta strata czasu zabrała nam ostatnie chwile dziennego światła, a dalsze krążenie po bezdrożach po ciemku zaprowadziło nas w jakiś ślepy zaułek, na jakiś skalny step. Nie mieliśy wyboru. Musieliśmy rozbić namiot i przenocować na tym pustkowiu. Nie było to może najgorsze, bo po całym dniu wrażeń nasze mięśnie domagały się już odpoczynku, jednak doskwierało nam pragnienie. Po upalnym dniu i niewiele chłodniejszym wieczorze mogliśy pozwolić sobie jedynie na 2 łyki wody, a zapas na kolejne 2 zostawiliśmy sobie na rano. Ciężko jest sobie wyobrazić jak dokuczliwe jest pragnienie, którego nie możan zaspokoić przez kilkanaście godzin. Słońce obudziło nas skoro świt i nie zważając już na kierunek jazdy postanowiliśmy w pierwszej kolejności zanelźć jakąś cywilizację i uzupełnic zapasy wody. 
Względnie wypoczeci i w asyście budzącego się słońca obejrzeliśy sobie najpierw miejsce naszego biwaku. Okazalo się, że kałuża, która wieczorem posłużyła nam do umycia stó, to bardziej błotne bajorko niż strumień i pomysł z destylowaniem wody pochodzącej z tego źródła natychmiast odpadł. Kolejną rzeczą jaką odkryliśmy, była obecność dwóch kobiet, które nieopodal zbierały jakies korzonki. Ich stroje, kosze które miały na plecach sugerowały, że mogły to być mieszkanki jednego z górskich plemion. Antek podjął próbę nawiązania z nimi rozmowy i ustalenia przynajmniej kierunku, w którym powinniśmy sie udać, jednak misja zakończyła się kompletnym fiaskiem. Na widok białego faceta, w miejscu gdzie pewnie nigdy wcześniej nie widziały nikogo żywego przeraziła je tak, ze natychmiast rzuciły się do ucieczki. Na nasze okrzyki z pytaniami o Phin, a więc miasteczko, do którego chcielismy się dostać, jedna z nich szybko machnęła ręką w północnym kierunku i zwiała. Uznaliśy to za wystarczającą wskazówke aby ruszyć w tą właśnie stronę. Po kilku kilometrach okazałosie to dobrą decyzją, bo: znaleźliśmy wioskę, a w niej sklepik z wodą, po kolejnych dwóch godzinach jazdy dotraliśmy do naszego cleu!
Była jedenasta rano, a my byliśmy tak wykończeni, że w połowie śniadania zrezygnowałam z dlaszego funkcjonowania i resztę tej doby spędziłam w łóżku. Bolały nas wszystkie mięśnie, byliśmy odessani z energii tak, że nawet wzięcie prysznica stało się wyzwaniem, do tego lekkie odwodnienie i skurczone żołądki. Jednka to wszytsko nic! Satysfakcja z pokonania tej potowrnej trasy, duma z siebie samych za wytrwałość i determinację zrewanżowały nam wszystkie niewygody.

niedziela, 6 maja 2012

Southern Swing


Długo nie wytrzymaliśmy siedząc w miejscu. Miło się trochę pobyczyć, ale jeszcze lepiej poczuć na nowo wyzwanie. Laos czeka, więc ruszamy. Postawilismy sobie za cel zrobienie objazdu po drogach i bezdrożach południowo- wschodniej części kraju, bo  jakoś tak od poczatku mocno nas ciągnie w kierunku wiejsko- górsko- krajobrazowym, a mniej w miejskie szaleństwa. Upatrzyliśmy sobie jako cel  przejechanie tzw. Southern Swing, czyli pętli dróg i dróżek na wyżynie Bolaven.  W życiu o niej nie słyszałam, póki nie zaczęłam szperać w mapach i przewodnikach, a tu okazuje się, że pół świata pędzi na Bolaven po świeżutką kawę i herbatę. Najsprytniejsi okazali sie Francuzi, którzy nauczyli lokalnych farmerów uprawy tych dwóch roślin, a teraz skupują gotowe surowce, wprowadzają swoje technologie, upodobania i bagietki. Nie specjalnie mi to przeszkadza, bo uwielbiam kawę dobrej jakości, zwłaszcza świeżą, chociaż panoszenie się Anglików i Francuzów na tym kontynencie odrobinę psuje mi ogólne wrażenie na tema Europejczyków.




Po płaskiej i szaro- brunatnej Kambodży plątanie sie po kawowych plantacjach, przeplatanych górami i wodospadami było prawdziwą rozkoszą.  Imponujące kaskady wodne osiągające powyżej 100 metrów są tu chlebem powszednim, dostępne na wyciągnięcie ręki, w dodtaku umożliwiające kąpiel!




Ale, ale... Może zacznę od początku. Wycieczka zaczęła nam się dośc rozrywkowo, ponieważ przyłączyła sie do naszej drużyny pewna dziewczyna, która na wypożyczonym motocyklu wybrała się samotnie w drogę, nie majac pojęcia o prowadzeniu, zasdach ruchu i zachowaniu na drodze. Podjęła odważną decyzję i twardo przy niej obstawała, jednak z radościa przyjęła propozycję wspólnego przejechania kilkudziesięciu kilometrów i kilka krótkich lekcji od chłopaków. Nie dawaliśy jej zbyt wielkich szans na przeżycie tej eksapady, ale skoro się tak uparła, to prosze bardzo.  Dzięki niej tempo naszej jazdy nie przekraczło 40 km/godzinę, w związku z czym nawet ja zostałam dopuszczona do prowdazenia motoru! Natychmiast zdrętwiały mi wszystkie mięśnie na kręgosłupie, a ręce kurczowo zacisnęły się na kierownicy, jednak jakoś poszło i nawet nikomu nie zrobiłam krzywdy. Miałam tylko nadzieję, że uda mi się po tej przejażdżce odzyskać pierwotną sprawność mięśni i kończyn.




Dwa dni upłynęly nam na podróży od wodospadu do wodospadu, od wioski do wioski. Trochę pobłąkaliśmy się po jakichś świeżo zaoranych polach, trochę po piaszczystych, górskich dróżkach. Wszystko w koło było zachwycające, do tego chłodniejsze niż na codzień  górskie powietrze... Już wiedzieliśmy, że Laos będzie jednym z ładniejszych azjatyckich krajów. Dodatkowe plusy przyznaliśmy mu za śliczne, czyste wioski, z zadbanymi ogródkami i kwiatkami  przed domami.





Jedynym naszym problemem podczas tej przejażdżki była dziurawiąca się dętka na byle kamyku. Nasze opony są już tak wytarte, że niedługo będziemy chyba jechać na samych  felgach, a co gorsza, o kupnie nowych dętek czy opon możemy zapomnieć. W Laosie, podobnie jak w Kambodzy można kupić wyłącznie o rozmiar większe lub dwa rozmiary mniejsze. Łatanie tych dziur jest jako tako możliwe, dopóki kręcimy się po zaludnionej okolicy, gdzie można wpakować się komus do garażu lub małego warsztaciku i naprawić to paskudztwo. Gorzej, jeśli zdarzy się nam to na pustkowiu. Jedynym wyjściem będzie chyba zarzucenie sobei motoru na plecy i maraton do najblizszej wioski. W planach mamy przejazd w północnym kierunku, trasą, o której słyszeliśmy bardzo różne, ale raczej mało pochlebne opinie, także teraz skupiamy się na szukaniu jakiegoś rozwiązania dla naszych kólek.

czwartek, 3 maja 2012

4000 wysp

Laos. Czekałam na niego przez te wszystkie miesiące naszej podróży, i oto jest! Wita nas raczej nieśmiało, malutkim przejściem granicznym i spokojną, wiejską okolicą. Jednak wystarczyło odliczyć kilka kilometrów i dostajemy pierwszą niespodziankę, w postaci niesamowitego wodospadu.


Znany nam już tak dobrze Mekong, tutaj pokazuje nowe oblicze i z dużej, powolnej rzeki zmienia się w rwący, górski strumień, spietrzający się w takie własnie nieziemskie wodospady, jak ten przed którym stanęliśmy na dzień dobry. Może nie nalezy on do najwyższych, ale z pewnością do najdzikszych, przepompowujących ogromne ilosci wody w kazdej sekundzie.
Nasz mały, ciekawski przyjaciel :-)
Po takim wstępie, tym chętniej zmierzamy w kierunku tzw. „4000 wysp”. Określa się w ten sposób tą część Mekongu, która rozciąga sie na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów, na południu Laosu. Podobno na tym odcinku, rzeczywiście można naliczyć cztery tysiące wysp i wysepek. Czasem są to po prostu większe kępy trawy, ale są tu także pokaźne wyspy, między innymi takie jak Don Det, na której się zatrzymujemy na kilka dni. Co można robić na takiej wyspie? Hmm, można nie robić nic i to jet tu najprzyjemniejsze! Czas spędzamy na moczeniu się w rzece, objeżdżaniu rowerami okolicy i popijaniu owocowych shake’ów. 


Każdy dzien żegna nas cudownym zachodem słońca i atakiem komarów, a ranek, to bagietki z pomidorem, cebulką i jajkiem na twardo, ugotowanym w naszym elektrycznym czajniku.  Dobrze nam i leniwie i wcale nie chce sie ruszać dalej...
Prawie jak w domu...


poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Into the wild


Już dawno nie wypuszczaliśmy się do dżungli, nie zmęczyliśy sie wedrówką, nie obozowaliśy na łonie natury. Przyszedł czas nadrobić zaległości. Korzystamy z możliwości jakie stwarza nam okolica i wybieramy się na dwa dni intensywnego trekingu. Tym razem nie robimy tego na własną rękę. Kambodża nie posiada jeszcze takich wyznalzaków jak oznaczone szlaki turystyczne czy mapki. Jedyną opcją na poruszanie się po tutejszych wzgórach i dżungli jest wynajecie tzw. „rangera” czyli lokalnego przewodnika, znającego okolicę od podszewki. 
Ostatecznie wyruszyliśy w siedmio osobowym składzie. Poza naszą trójką i rangerem był z nami także przewodnik, który pomagał w dźwiganiu prowiantu i niezbędnego sprzętu oraz miał w zanadrzu dziesiątki legend i hostorii związanych z lokalnymi plemionami. Pozostałe dwie osoby, to młody Holender i Australijczyk, którzy tak jak my, chcieli powłóczyć się po lesie.


No i poslziśmy. Przez plantację nerkowców, przez pagórki wypalone do gołej ziemi przez koczowników, przez strumyki i zagubione na pustkowiu maleńkie gospodarstwa, gdzie odpoczywlaiśmy w cieniu aby nabrać nowych sił. Przez las strzelistych, wysokich jak wiezowce drzew o białych pniach i przez bambusowe zarośla, aż dotarliśy do miejsca, gdzie górski strumień rozlewa się w małe jeziorko i gdzie mieliśmy spędzić noc. 


Pierwsze co zrobiliśmy, to wskoczyliśmy do wody, która po kilku godzinach marszu w upale była dla nas jak gwiazdka z nieba. Dzieki takiemu orzeźwieniu nabraliśy nowych sił na eksplorację okolic obozowiska. Wybraliśmy się na tą przechadzkę z naszym rangerem, natomiast drugi przewodnik został w obozie aby rozpocząć przygotowania do obiadu i noclegu. Tym razem droga była cięższa, wymagała przedzierania przez jakieś kolczaste krzaki, które czepiały się ubrań i skóry, przełażenia przez wielkie, powalone pnie i oganiania się od wszedobylskich, gigantycznych i potwornie mocno kąsających mrówek. Dzieki od lat ugruntowanej przyjaźni naszego rangera z dżunglą udało się nam zobaczyć świeże slady niedźwiedzia, który próbował sie dotać do ula w dziupli drzewa, dowiedzieliśy się które roślinki i korzonki nadają się do zjedzenia i zobaczyliśmy jak jednym, szybkim uderzeniem maczety można upolować ptaka. Zarówno nazbierane roślinki, jak i ptaszysko, po powrocie do obozowiska zostały zapakowane do bambusowych tub, wyciętych po drodze, i upieczone w ognisku. Obiad złożony ze wspomnianego drobiu, ryżu i podsmażanych na ognisku warzyw popijaliśmy zieloną, wietnamską herbatą z bambusowych kubeczków. Także wyciętych chwilę wcześniej. 




Kiedy tylko zapadł zmierzch, i została zapalona świeczka, wokół której się zgromadziliśmy, na „stół” wjechała ryżowa whisky i rozpoczeły się historie o duchach dzungli, obyczajach lokalnych plemion, wierzeniach i tradycjach tutejszych. Ten wieczór z pewnocią zapamiętam jako jeden z bardziej niezwykłych w naszej podróży. Dzwięki dżungli i padającego deszczu, dalekie błyski piorunów, blask świeczki i te wszystkie niesamowite historie pozwoliły nam przenieśc się do jakiejś innej, niezwykłej i dzikiej krainy. 



Ranek powitał nas słońcem i komunikatem przewodnika, iż nie powinniśmy siusiać w pobliżu małych drzewek, jesli nie chcemy wleźć na węże. Uroczo... 
Szybkie sniadanie, kawa i w drogę. Znowu na kilka godzin zagłębiliśmy się w dżunglę, uciekaliśmy od roju pszczół, wspinaliśmy się na kolanach po błotnistych zboczach, skakalismy po rzecznych kamieniach i walczylismy z atakującymi nas roslinami. Pilismy wodę z drzewa, które ją magazynuje i zajadaliśmy owoce o nieznanej nazwie, siedząc na głazach wyschniętego wodospadu. Kiedy dotarliśmy w końcu do wioski, gdzie nasza wędrówka się kończyła, wypiliśy wspólnie wino, pędzone na ryżu, ze specjalnego dzbana z bambusową słomką. 


Po tych dwóch dniach nasze nogi były podrapane tak, jakbyśmy znowu mieli po 10 lat i łazili po płotach i drzewach dla rozrywki, czuliśmy też każdy miesień naszegi ciała. Lubię ten rodzaj zmęczenia i tą satysfakcję z pokonywania swoich słabości. 

czwartek, 26 kwietnia 2012

Słoniowe spacery


Jedziemy na północny wschód Kambodży. Droga jest tak nowa, że momentami asfalt nie zdążył jeszcze porządnie przyschnąć, ale przynajmniej prosta i mało uczeszczana. Niestety długo nasze zadowolenie nie trwa. Na pierwszy ogień poszła opona Sławka. Zdechła na szczęście w pobliżu warsztatu, także reanimacja nie była specjalnie kłoptliwa. Kiedy tylko przekroczyliśmy granice miasteczka Ban Lung, gdzie zaplanowaliśmy zostać na kilka dni, rozpłaszczyło się także nasze kółko. Motory chyba zaczeły buntować się przeciwko wyzyskowi i niewolniczemu traktowaniu. 


Zwłaszcza nasz Shining Daemon pokazła różki i przy okazji lepienia dziur w dętce wypluł połowę szprych z tylniego koła. Nie wesoła to dla nas sprawa, bo szukanie części i wszelkie naprawy w małym miasteczku, gdzieś między Wietnamem, a Laosem, gdzie nikomu nie jest po drodze i nikt nie rozumie żadnego z języków, którymi przemawiamy, to istna harówka. Chyba tylko jakaś wyższa siła mogła sprawić, że w końcu udało sie nam prowizorycznie usunąć usterki i przynajmnejna chwilę przywrócić władzę w kołach naszej machiny. 

Jeszcze tego samego dnia mamy okazję ponownie docenić te nasze motorki i sprawność z jaką przenoszą nas z miejsca na miejsce. Okazje do tego dłay nam cudowne, wielkie słonie! W małej wiosce w pobliżu Ban Lung, dwie słonice, mama i córka nadal pomagja ludziom w leśnych pracach. Jesli natomiast znajda się chętni do przejażdżki sonie sa wyprowadzane z lasu, gdzie spędzaja całe dnie na podjadaniu bambusów i zabierają chetnych na spacer. Każdy słoń ma swojego opiekuna- kierowcę, który siedzi na słoniowym karku i stopami kieruje zwierzakiem. 

To niewiarygodne jak dobrze wyszkolone są te słonice. Rozumieja takie komendy, jak „wstecz”, „siadaj” itp. I bez mrugniecia okiem je wykonują. No, chyba, ze akurat gdzieś pod trąbą wyczuja jakiś pyszny, liściasty krzaczek. Wtedy trzeba pozwolić słoniowi zerwać sobie kąsek. To naprawdę niesamowite jak potulne i przyjacielskie sa te giganty! W każdym ich ruchu, każdym kroku, w ruchu głowa jest jkaś niesmaoita dostojność, która wzbudza podziw. Jednoczesnie ma się ochotę objąć tego slonia za szyję i uściskać, podrapać za uszkiem, niczym domowego pudelka. Samo obserwowanie tych zwierzaków jest niesamowite, a przejażdżka na ich grzbiecie, to dodatkowa dawka wrażeń. Stwierdzamy jednak zgodnie, że podróże na słoniach musiały być okropnie uciążliwe i powolne. My pozostaniemy przy naszych rumakach.