wtorek, 21 lutego 2012

Taman Negara, pijawki i błoto.

Ostatni wpis, jaki zostawiłam na blogu dotyczył naszych wakacji w podróży, na wyspie Tioman... Tak, to był raj. Zauważyłam pewną sinusoidalną tendencję w tych wojażach, także po wypoczynku musiał nadejść czas na trochę wysiłku. Trochę... albo trochę więcej :-p 
Ale od początku. Taman Negara jest duuużym, bardzo dużym Parkiem Narodowym, chociaż pojęcie Park mało pasuje do kilkuset letniego lasu deszczowego i błotnistej rzeki szerszej i bardziej rwącej niż sama Wisła. W tym własnie parku postanowiliśmy pospacerować kilka dni, a było to tak...

Pierwszego dnia wybraliśmy sie z Antonim na mały rekonesans, żeby sprawdzić trudność trasy, warunki i w ogóle o co chodzi w tym deszczowym lesie. Po całym dniu skakania z korzenia na korzeń, nieludzko brudni i zziajani doszliśmy do wniosku, że chodzi o dwie rzeczy: błoto i pijawki. Jednego i drugiego tu z pewnością nie brakuje. Jedno i drugie jest irytujące do granic wytrzymałości i uniemożliwia podziwianie tego, co dookoła, a zmusza do całodziennej obserwacji własnych stóp i tego, co pod nimi. Pijawki są na tyle uprzejme, ze pomimo swojego obrzydliwego i oślizgłego wyglądu nie sprawiają bólu. Wbijają się w skórę cichaczem i spokojnie wysysają krew. Czasem trochę poszczypią, ale to nic w porównaniu z ugryzieniem komara. Cała frajda zaczyna się, kiedy żywiciel pijawki próbuje się jej pozbyć. To tak jak zabieranie psu kości z przed nosa. Pijawka wierzga i atakuje, wije się i nie odpuszcza. Jej bronią jest jakaś nieznana mi bliżej wydzielina, która utrudnia krzepnięcie krwi, także po oderwaniu takiego robala krew sika wartkim strumieniem i nie da się jej żadną siłą zatamować. Nauczeni doświadczeniem, kolejną wyprawę w dzicz odbywamy w dodatkowej parze skarpet, które oszczędzają trochę nasze stopy przed pożarciem. 




Nasz kolejna wyprawa jest z resztą bardzo dobrze przemyślana pod wieloma innymi względami, ponieważ zamierzamy spędzić w lesie noc. Jednak zanim noc... Cały dzień znowu maszerujemy dzielnie przez to dżunglowate bagno. Zaliczamy wywrotki, brodzimy w strumieniach, przeciskamy się pod zwalonymi pniami. Dla tych, którzy chcieliby poczuć się jak Tarzan- wymarzone miejsce! Na ostatnim kilometrze trasy czeka na nas największa przeszkoda. Rwąca, błotna rzeka, szeroka na około 15 metrów o nieokreślonej głębokości, a mostu brak. Na szczęście między drzewami po obu jej stronach ktoś rozpiął solidną linę. Antek na wyciągniętych rękach był w stanie ją złapać, ja złapałam Antka plecak i tak krok po kroku, w wodzie po pas udało się nam dotrzeć na drugi brzeg. Z stamtąd dzieliło nas zaledwie 500 metrów od chaty, gdzie mieliśmy spędzić noc. Chatka jest w zasadzie czymś w rodzaju zadaszonej wieży obserwacyjnej, umieszczonej na wysokości około trzeciego piętra. Dzięki takiej konstrukcji można spać w jej wnętrzu, bez obaw przed pożarciem przez jakiegoś dzikiego stwora, węża  czy skorpiona. W środku znajdujemy 6 zbitych z desek, piętrowych łóżek, drewnianą ławkę i pojemnik, w którym możemy schować jedzenie, aby nie zjadły go w nocy myszy. Z czasem schodzą się kolejne osoby, które chcą przeżyć tak jak my, noc w sercu dżungli. Jest tam trójka Francuzów, Niemiec i czwórka Amerykanów- ornitologów. Do zapadnięcia zmroku obserwujemy przyrodę wokół domku, ale żadne dzikie zwierzę, poza świetlikami nie chce się wyłonić z gęstwiny. Po zachodzie słońca nie mamy już zbyt wiele do roboty, ponieważ ciemność w lesie jest nieprzenikniona. Nie widzę nawet czubka własnego nosa. Ciemność przełamują tylko głosy owadów i ptaków, które współgrają ze sobą jak dobra orkiestra symfoniczna, a w końcu także deszcz i błyskawice. Do rana leje jak z cebra, ale budzi nas już słonko i kolejny upalny dzień. 
Przed nami powrót, kolejne kilkanaście kilometrów, tym razem jednak trochę łatwiejszą trasą, mniej błotnistą i mniej licznie zaopatrzoną w pijawki. Mimo to do celu docieramy padnięci. Ja w zasadzie porzuciłam już nadzieję, że ta męka kiedyś się skończ i idę przed siebie tylko dlatego, że boję się sama zostać w lesie :-(








 Koniec końców Antek w miarę energicznie, a ja resztkami sił dotarliśmy po czym nawet nie miałam siły się umyć. Padłam i dopiero po przespaniu 14 godzin mogłam dalej funkcjonować. Ufff. Koniec.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz