wtorek, 7 lutego 2012

Singapur!!!


Od około miesiąca powoli przemieszcamy się wzdłuż zachodniego wybrzeża Malezji aby w końcu, na samym południu, dostać  się do Singapuru. Wszędzie, gdzie sie zatrzymujemy ludzie pytają nas zaciekawieni „Dokąd jedziecie?”, a my, jak wytresowane małpki odpowiadamy „do Singapuru”. Słyszałam ten schemat tyle razy, że przestałam w końcu mysleć o jego znaczeniu, a tu proszę. Singapur na wyciągnięcie ręki! No prawie, bo na razie zakotwiczyliśy w Johor Bahru. Aby dostać się do Singapuru musimy przejechac przez  most łączący go z Malezją i stałym lądem, a także spełnić wszystkie formalości.
Ponieważ Singapur chłonie jak gąbka nasze oszczędności zdecydowlismy się, że naszą bazą wypadową pozostanie Johor Bahru, gdzie będziemy wracać na noc. Biorąc pod uwagę szybkośc i płynnośc procedur granicznych i samego systemu przerzucania ludzi z Malezji do Singapuru nie było to trudne. Wystarczy iść za tłumem, wypełnić jeden świstek i po chwili, bez żadnych przestojów i zbędnych pytań jest sie z drugiej strony, gdzie w równym rządku należy ustawić się w kolejce do odpowiedniego autobusu. Dzieciaki do szkół, starsi do pracy, jak mróweczki przechodza przez odprawowe bramki. Nik się nie zatrzymuje.
 Przed przejściem przez granicę upewniamy się, że nasze podręczne plecaki nie zawierają żadnych niedozowlonych substancji, jak np gumy do żucia czy lekarstwa. Za byle wykroczenie grożą tu bardzo wysokie grzywny lub więzienie więc lepiej nie ryzykować.
Pierwszego dnia wyruszamy bardzo wczesnie, około piątej nad ranem, ponieważ nie chcemy przegapić obchodów hinduskiego święta Thaipusam. Jego geneza jest dla mnie trochę niejasna, ale ma ono związek z oczyszczaniem sie bądź odkupywaniem grzechów poprzez umartwianie ciała. Głównymi ulicami nowoczesnego, szklanego Singapuru ciagnie wielobarwna procesja bosych Hindusów. Niosą ze sobą grzechotki i bębenki, śpiewają i modlą się. Kolorowy tłum stanowi jednak zaledwie tło dla mężczyzn, którzy ciągną lub niosą na barkach konstrukcje z drewna, metalu i kolorowych tkanin, przymocowane do ich nagiego ciała za pomoca haków i szpikulców. Idą na baoso lub w snadałach naszpikowanych gwoźdźmi. Ich ciała obsypane są talkiem, chyba w celu zatrzymania krwawienia z przebitej skóry. Oczy mają przekrwione i nieobecne, ale najgorszy widok, to opuchnięty, wystający z ust język, przebity długim, cienkim szpikulcem. Nie potrafię spokojnie na to patrzeć. Wiem, że robią to dobrowolnie, ale mimo wszystko nie mogę znieść myśli jak bardzo musza cierpieć. Procesja kończy się w światyni, gdzie złożona zostaje ofiara, na której progu rozbija się kokosy i rozlewa ich mleko i gdzie po trudzie wędrówki mogą w końcu odpocząc i zrzucić te straszne konstrukcje. Plączemy się pomiędzy nimi i trudno nam to ogarnąć naszym chrześcijańskim rozumem. Tahipusam przywodzi mi na myśl pogańskie, plemienne obrzedy widziane dotychczas tylko na ekranie telewizora.

Resztę dnia spędzamy już spokojniej: w Muzemu Cywizlizacji Azjatyckich, spacerując bulwarem nadmorskim i podziwaijąc panoramę miasta. Wszystko wydaje się sterylnie czyste: ludzie, ulice domy. Mamy wrażenie, że wyglądamy jak dzikusy przy tych białych koszulach i krawtach, przy wypolerowanych stacjach metra i szklanych domach. Mimo to chłoniemy to miasto, bbo jest czyms zupełnie innym i nowym. Jest jak sztuczny, marionetkowy świat, jednak na razie nie znaleźlimy dziury w kotarze, która miałaby odgradzać go od rzeczywistości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz