Od około miesiąca powoli
przemieszcamy się wzdłuż zachodniego wybrzeża Malezji aby w końcu, na samym
południu, dostać się do Singapuru.
Wszędzie, gdzie sie zatrzymujemy ludzie pytają nas zaciekawieni „Dokąd
jedziecie?”, a my, jak wytresowane małpki odpowiadamy „do Singapuru”. Słyszałam
ten schemat tyle razy, że przestałam w końcu mysleć o jego znaczeniu, a tu
proszę. Singapur na wyciągnięcie ręki! No prawie, bo na razie zakotwiczyliśy w
Johor Bahru. Aby dostać się do Singapuru musimy przejechac przez most łączący go z Malezją i stałym lądem, a
także spełnić wszystkie formalości.
Ponieważ Singapur chłonie jak
gąbka nasze oszczędności zdecydowlismy się, że naszą bazą wypadową pozostanie
Johor Bahru, gdzie będziemy wracać na noc. Biorąc pod uwagę szybkośc i płynnośc
procedur granicznych i samego systemu przerzucania ludzi z Malezji do Singapuru
nie było to trudne. Wystarczy iść za tłumem, wypełnić jeden świstek i po
chwili, bez żadnych przestojów i zbędnych pytań jest sie z drugiej strony,
gdzie w równym rządku należy ustawić się w kolejce do odpowiedniego autobusu.
Dzieciaki do szkół, starsi do pracy, jak mróweczki przechodza przez odprawowe
bramki. Nik się nie zatrzymuje.
Przed przejściem przez granicę upewniamy się,
że nasze podręczne plecaki nie zawierają żadnych niedozowlonych substancji, jak
np gumy do żucia czy lekarstwa. Za byle wykroczenie grożą tu bardzo wysokie
grzywny lub więzienie więc lepiej nie ryzykować.
Pierwszego dnia wyruszamy
bardzo wczesnie, około piątej nad ranem, ponieważ nie chcemy przegapić obchodów
hinduskiego święta Thaipusam. Jego geneza jest dla mnie trochę niejasna, ale ma
ono związek z oczyszczaniem sie bądź odkupywaniem grzechów poprzez umartwianie
ciała. Głównymi ulicami nowoczesnego, szklanego Singapuru ciagnie wielobarwna
procesja bosych Hindusów. Niosą ze sobą grzechotki i bębenki, śpiewają i modlą
się. Kolorowy tłum stanowi jednak zaledwie tło dla mężczyzn, którzy ciągną lub
niosą na barkach konstrukcje z drewna, metalu i kolorowych tkanin, przymocowane
do ich nagiego ciała za pomoca haków i szpikulców. Idą na baoso lub w snadałach
naszpikowanych gwoźdźmi. Ich ciała obsypane są talkiem, chyba w celu
zatrzymania krwawienia z przebitej skóry. Oczy mają przekrwione i nieobecne,
ale najgorszy widok, to opuchnięty, wystający z ust język, przebity długim,
cienkim szpikulcem. Nie potrafię spokojnie na to patrzeć. Wiem, że robią to
dobrowolnie, ale mimo wszystko nie mogę znieść myśli jak bardzo musza cierpieć.
Procesja kończy się w światyni, gdzie złożona zostaje ofiara, na której progu
rozbija się kokosy i rozlewa ich mleko i gdzie po trudzie wędrówki mogą w końcu
odpocząc i zrzucić te straszne konstrukcje. Plączemy się pomiędzy nimi i trudno
nam to ogarnąć naszym chrześcijańskim rozumem. Tahipusam przywodzi mi na myśl
pogańskie, plemienne obrzedy widziane dotychczas tylko na ekranie telewizora.
Resztę dnia spędzamy już
spokojniej: w Muzemu Cywizlizacji Azjatyckich, spacerując bulwarem nadmorskim i
podziwaijąc panoramę miasta. Wszystko wydaje się sterylnie czyste: ludzie,
ulice domy. Mamy wrażenie, że wyglądamy jak dzikusy przy tych białych koszulach
i krawtach, przy wypolerowanych stacjach metra i szklanych domach. Mimo to
chłoniemy to miasto, bbo jest czyms zupełnie innym i nowym. Jest jak sztuczny,
marionetkowy świat, jednak na razie nie znaleźlimy dziury w kotarze, która
miałaby odgradzać go od rzeczywistości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz