Inwestycja w nowe kółka okazała sie zbawienna. Ukoiła nasze nerwy i zwięszyła komfort jazdy, ale przede wszystkim uchroniła nas przed utknięciem na wieki na górskim szlaku i przed rozpoczęciem koczowniczego życia jako smaotnicy żywiący się szyszkami i korzonkami. A było to tak...
|
źródło utrzymania mieszkańców laosańskich wiosek |
Przeczytaliśmy gdzieś, że ciekawą alternatywą dla jazdy na północ Laosu główną trasą, jest wybranie drogi krajowej szumnie oznaczonej numerem 1! Jeśli jakas trasa ma status drogi krajowej, czy nie sugeruje to, iż jej kondycja powinna być względnie dobra? Czy coś, co w ogóle zostało nazwane drogą i oznaczone na mapie powinno być szlakiem, po którym przynajmniej traktor mógłby przejechać? Otóż, nie! Wpakowaliśmy się w scieżkę, lub coś co kiedyś nią było, nie przygotowani do takuch wyzwań. Bez prowiantu i zapasu wody, bez zapasu benzyny i porządnej mapy, gdyz coś takiego w Laosie nie istnieje. W dodatku wpakowaliśmy się w to bez Sławka, który dzień wczesniej postanowił przenocowac w innym miasteczku i złapać nas dopiero za dwie doby.
Początkowow nie było nawet najgorzej, bo dorga jako taka istniała, mimo, że utopinoa pod warstwą błota, sięgającego nam po łydki. Jednak jadąc powoli, nawet wywrotki i pluskanie sie w tym błocku nie były niczym strasznym. Rzeczki, które musieliśy przekroczyć, także pocżątkowo nie były zbyt głębokie i mimo zerwanych mostów udało sie przez nie przejaechac bez żadnych problemów. Niestety, jak to mądre przysłowie głosi: „Im dalej w las tym więcej drzew”, z każdym kilometrem, pokonywanym z mozołem, droga stawał się coraz gorsza, coraz bardziej górzysta i coraz cześciej poprzecinana strumieniami, aż w końcu zniknęła zupełnie.
Posuwaliśmy się z prędkością około 8- 12 kilometrów na godzinę, ścieżką, która byłaby godna alpinisty, walcząc z głazami, wodą, przedzierając się przez gąszcz bambusów. Scieżka w wielu miejscach znikała, aby zamienić się w skałę lub rwący potok. Znaczną częśc trasy pokonaliśmy pchając motor, zeskakując z niego i wskakując spowrotem, wyciągając go z kolein i błota. Dodatkowym wyzwaniem było podążanie we właściwym kierunku, gdyz leśnych dróżek, w pewnych moemntach, było tak wiele, że wyboru dokonywaliśy sugerując się wyłącznie takimi wskazówkami jak kierunek geograficzny najbliższy przez nas obranemu.
Po około szesciu godzinach tej męczarni udało się nam wydostać z gór i dotzreć w okolice jakiejś osady, gdzie nawet pojawiła się namiastka piaszczystej drogi. Z obliczeń wynikało, że do docelowgo miasteczka pozostalo nam zaledwie 20 km, także zdążyliśmy nabrać nadziei iż uda się nam przed nocą tam dotrzeć. Oj, jak wilekie było nasze zaskoczenie, kiedy nagle, ta już w miarę dobra dróżkach wpadła prosto do rzeki, rwącej i szerokij na około 150 metrów, z pięknym, starym, powalonym mostem! Chciało mi się płakać i krzyczeć, a do tego sońce wisiało już bardzo naisko nad naszymi głowami. Mimo wszystko zacisnęliśmy zeby i ruszyliśmy w poszukiwaniu jakiegoś alternatywnego rozwiązania. Straciliśmy na to cenny czas, ale udłao się znaleźć prom, który na dźwięk naszego szaleńczego trąbienia przypłynął z drugiego brzegu.
Niestety, ta strata czasu zabrała nam ostatnie chwile dziennego światła, a dalsze krążenie po bezdrożach po ciemku zaprowadziło nas w jakiś ślepy zaułek, na jakiś skalny step. Nie mieliśy wyboru. Musieliśmy rozbić namiot i przenocować na tym pustkowiu. Nie było to może najgorsze, bo po całym dniu wrażeń nasze mięśnie domagały się już odpoczynku, jednak doskwierało nam pragnienie. Po upalnym dniu i niewiele chłodniejszym wieczorze mogliśy pozwolić sobie jedynie na 2 łyki wody, a zapas na kolejne 2 zostawiliśmy sobie na rano. Ciężko jest sobie wyobrazić jak dokuczliwe jest pragnienie, którego nie możan zaspokoić przez kilkanaście godzin. Słońce obudziło nas skoro świt i nie zważając już na kierunek jazdy postanowiliśmy w pierwszej kolejności zanelźć jakąś cywilizację i uzupełnic zapasy wody.
Względnie wypoczeci i w asyście budzącego się słońca obejrzeliśy sobie najpierw miejsce naszego biwaku. Okazalo się, że kałuża, która wieczorem posłużyła nam do umycia stó, to bardziej błotne bajorko niż strumień i pomysł z destylowaniem wody pochodzącej z tego źródła natychmiast odpadł. Kolejną rzeczą jaką odkryliśmy, była obecność dwóch kobiet, które nieopodal zbierały jakies korzonki. Ich stroje, kosze które miały na plecach sugerowały, że mogły to być mieszkanki jednego z górskich plemion. Antek podjął próbę nawiązania z nimi rozmowy i ustalenia przynajmniej kierunku, w którym powinniśmy sie udać, jednak misja zakończyła się kompletnym fiaskiem. Na widok białego faceta, w miejscu gdzie pewnie nigdy wcześniej nie widziały nikogo żywego przeraziła je tak, ze natychmiast rzuciły się do ucieczki. Na nasze okrzyki z pytaniami o Phin, a więc miasteczko, do którego chcielismy się dostać, jedna z nich szybko machnęła ręką w północnym kierunku i zwiała. Uznaliśy to za wystarczającą wskazówke aby ruszyć w tą właśnie stronę. Po kilku kilometrach okazałosie to dobrą decyzją, bo: znaleźliśmy wioskę, a w niej sklepik z wodą, po kolejnych dwóch godzinach jazdy dotraliśmy do naszego cleu!
Była jedenasta rano, a my byliśmy tak wykończeni, że w połowie śniadania zrezygnowałam z dlaszego funkcjonowania i resztę tej doby spędziłam w łóżku. Bolały nas wszystkie mięśnie, byliśmy odessani z energii tak, że nawet wzięcie prysznica stało się wyzwaniem, do tego lekkie odwodnienie i skurczone żołądki. Jednka to wszytsko nic! Satysfakcja z pokonania tej potowrnej trasy, duma z siebie samych za wytrwałość i determinację zrewanżowały nam wszystkie niewygody.